Dzień był to jeszcze biały, wczesne popołudnie. Z dwóch tkwiących tam ludzi, jeden z krótkofalówką w ręku dyżurował na trzecim piętrze nie wykończonego straszaka, drugi symulował prace leśne w najbliższym sąsiedztwie, radiotelefon mając ukryty za pazuchą. Przekładał z miejsca na miejsce szczapy i gałęzie, strojem bardzo upodobniony do stracha na wróble. Tamten z trzeciego piętra miał szeroki widok na całą okolicę, aczkolwiek dotrzeć na górę musiał po szlagach, bo normalne schody prowadziły tylko do piętra pierwszego. Za to okna były zabite deskami, nierównymi i pełnymi szpar, przy czym wyrwanie jednej z każdego nie stwarzało dysonansu, poprawiając widoczność.
Dzięki temu ten z góry ujrzał Dominika pierwszy. Wcale nie wiedział tak od razu, że to Dominik, z autobusu wysiadło parę osób i on szedł między nimi, a twarzy z tak daleka nic można było rozpoznać nawet przez lornetkę. Wywiadowca patrzył, bo właśnie w celu patrzenia tam siedział, i nic innego nie miał do roboty, na wszelki wypadek zaś zawiadomił tego na dole, że ktoś idzie. Dominik skręcił z szosy na ścieżkę pomiędzy dwiema posiadłościami, przeszedł blisko tamtego od szczap, tamten od szczap nawet nie spojrzał, stał tyłem, gapił się w swoje drewno i z troską drapał po głowie. Dominik, zwolniwszy przy furtce, tak jakby zamierzał wkroczyć na teren sąsiedniej działki, nigdzie nie wkroczył, tylko nagle znikł za krzakami, co tego z góry z miejsca zaintrygowało. Krzaki nie były kanadyjską puszczą, miały ograniczone rozmiary. Po krótkiej chwili Dominik wynurzył się z nich z drugiej strony i podążył do lasu, a wywiadowca z góry oka od niego nie odrywał. Wywiadowca z dołu przestał się drapać po głowie, stracił wszelkie zainteresowanie dla drewna i przekradł się w pobliże budy robotników. Słusznie uczynił, na obstawiony teren zwierzyna przybyła od przeciwnej strony, zręcznie przełażąc dołem, pod ogrodzeniem, gdzie wykopana była dziura, zarośnięta rozmaitą florą.
Wywiadowca energicznie posługiwał się krótkofalówką już od momentu, kiedy złoczyńca znikł mu z oczu w pierwszych krzakach. Tamten na dole siedział w bezruchu za przyrodniczą osłoną. Pomoc wyruszyła natychmiast. Wywiadowca z góry nadal tkwił na trzecim piętrze, zmieniwszy tylko okno. Wyraźnie widział, jak Dominik otworzył sobie robotniczą budę i jak wlazł do środka. Pozostał w tym środku. Wywiadowca z góry zaryzykował zatem i zlazł na dół, po drodze ostrzegając kolegów po fachu, żeby przypadkiem nic przyjeżdżali na syrenie, bo przestępca usłyszy, a masyw leśny blisko i potem będą go łapać tyralierą wojskową.
Przez kilka chwil panował spokój, po czym odmianę wprowadziła kura, która z przeraźliwym gdakaniem wyleciała ze stosu desek, zwalonych na placyku przed budynkiem. Bez wątpienia zniosła jajko. Natychmiast potem pojawił się pies, duży wilczur, wczołgał się pod deski, wyniósł to jajko w zębach bardzo delikatnie i z wyraźną przyjemnością pożarł. Powęszył trochę, wytropił wywiadowcę w krzakach, ale nie czepiał się go, obwąchał tylko jego ślady. Wywiadowca schodzący z góry wstrzymał nadjeżdżającą ekipę w obawie, że ciągle plączący się blisko pies zmieni zdanie i zareaguje negatywnie. Zanim zostało mu wyjaśnione, że nic nie szkodzi, bo zamierzają zastosować podstęp, zwierzę odbiegło i ludzie przystąpili do akcji.
Razem było ich pięciu. Jeden wysiadł już wcześniej i podkradł się od tyłu, za nim okrężną drogą podążył wywiadowca z krzaków. Pozostali, odczekawszy ile trzeba, podjechali jawnie pod bramę zwyczajnym polonezem i we dwóch wkroczyli na teren budowy. Przyłączył się do nich ten z góry. Głośną pogawędkę natury budowlanej zaczęli już od pierwszej chwili, jeden z przybyłych udawał majstra, który prezentuje robotnikom przeznaczone dla nich pomieszczenie. Bez pośpiechu zmierzali wprost do budy. Tamci dwaj zaczajeni już byli pod oknem z tyłu, bo niepowodzenie na Ochocie wskazywało, że ten rodzaj przezorności powinien stanowić podstawę działania, a okno ta buda miała właśnie z tyłu. Od frontu wyłącznie drzwi.
Dominik zrobił im uprzejmość. Nie wprowadzał żadnych urozmaiceń, postąpił tak samo jak poprzednio, bez zwłoki wyskoczył przez to tylne okno. Tym razem jednakże już mu tak dobrze nie wyszło.
Ściśle biorąc, nie zamierzali łapać go na zewnątrz, jedni mieli mu się pokazać w drzwiach, a drudzy w oknie i wzięty w dwa ognie Dominik powinien był zrezygnować z oporu. Okazał się jednak ostrożniejszy i szybszy, niż ktokolwiek przypuszczał, i nie czekał na podejście wroga.
Dali sobie z nim radę, chociaż szarpał się z całej siły. Tej siły nie miał znowu tak dużo, najwidoczniej pracował głównie intelektem, uległ szybko. Złapany, zastosował taktykę podstępną i dyplomatyczną, mianowicie od razu zaczął przepraszać, że pozwolił sobie wykorzystać pustą budę, dając przy tym do zrozumienia, że dlatego uciekał. Głupio mu było, zorientował się, iż ludzie tu przyszli prawnie i chciał się zmyć bez tłumaczeń. O kradzież chyba go nie posądzą, bo co tu niby kraść.
Brzmiało to tak, że gdyby nic mieli zdjęcia z dorysowaną brodą, prawie by mu uwierzyli. Nie wdając się w żadne przesłuchania i oglądania dokumentów, ekstra cugiem odwieźli go do komendy.
– Takiego wyrazu twarzy, jak na widok Dominika, to ja dawno u Tyrana nie widziałem – opowiadał Henio przy resztkach lodów. – Kot po śmietanie albo wezyr przy hurysach. Aksamit, można powiedzieć, rozanielony. Cholernie dużo ten Dominik miał przy sobie, no, musiał mieć, skoro co chwila zmieniał metę. Dokumenty, zgadza się, prawdziwe i fałszywe, fałszywe na nazwisko Paweł Krępski, istnieje taki, ukradli mu czy sprzedał, jeszcze nie wiemy, tylko wmontowane zdjęcie tej małpy. Z krótką brodą i w okularach, okulary też miał przy sobie, szkło zwyczajne, bez dioptrii. Portfel z forsą. I piękna rzecz, komplet wytrychów, że palce lizać! À propos, mogę to wylizać?
Uzyskał pośpieszną zgodę, wylizał talerzyk po lodach i kontynuował.
Jeszcze piękniejszą rzeczą niż wytrychy okazał się plik papierów w dużej kopercie. Był to plon poszukiwań Rajczyka i zapewne także bibliotekarza, głównie składały się nań stare rachunki, wystawiane za roboty murarskie, z tym że każdy rachunek był zwyczajnym świstkiem z liczbami i skrótowym wyszczególnieniem czynności, z drugiej strony zaś widniało nazwisko i adres zleceniodawcy, dopisane zapewne później, bo znacznie porządniej i jakimś właściwszym narzędziem. Pani Właduchna opowiadała o wdowie po murarzu, od której to wdowy nieboszczyk Rajczyk dostał papiery po mężu i te papiery odziedziczył Dominik. Piękniejszego dowodu rzeczowego Tyran nie musiał wymagać, przesłuchanie mu rozkwitło.
– On tam różnie pisał – mówił Henio z satysfakcją. – To już stwierdziliśmy we własnym zakresie. Ten murarz, mam na myśli. Adres inwestora na przykład, ale taki gość miał parę nieruchomości i we wszystkich sejfy zakładał i tym podobne, więc nic dziwnego, że szukali przez hipotekę. Co też jeszcze należało do jakiegoś Kokota albo Werblanca, albo co. Murarz to wiedział, ale Rajczyk nie. I cały ten interes przydał się, można powiedzieć, dodatkowo, bo taki wyrywny do szczerych zwierzeń to ten Dominik nie był. Kręcić próbował z całej siły, niewinny jak dziecko…
Dołożyłam mu lodów na wylizany talerzyk, z triumfem wyciągnąwszy z zamrażalnika drugą paczkę. Rozanielony Henio stracił wszelki umiar.
Na pytanie dotyczące aktualnej sprawy Dominik w pierwszej chwili zareagował niebotycznym zdumieniem. Wyparł się wszystkiego, z wyjątkiem znajomości z Rajczykiem. Do tego się przyznał, owszem, ale znajomość była to jakoby bardzo luźna, dawno go nie widział i nie wie, co się z nim dzieje. W Konstancinie nigdy w ogóle nie był, Willową ulicą może i przechodził parę razy w życiu, ale nawet nie pamięta kiedy. Nic nie rozumie i pojęcia nie ma, o co tu w ogóle chodzi.
Tyran zaniechał zabawy w subtelności. Rozłożył przed podejrzanym znalezione przy nim świstki i poinformował go dokładnie, jaką drogą do niego dotarły. Następnie zaprezentował odciski palców i całą resztę, po czym grzecznie poprosił, żeby rozmówca przestał się wygłupiać. Torba myśliwska, lupa i powiększone zdjęcia wszelkich śladów leżały obok, krzycząc wielkim głosem.