Niestety, umysł nie podpowiadał mu żadnego rozwiązania. Złośliwa podświadomość natomiast przywodziła na myśl bardzo porządnie zapamiętany widok Ilonki niestarannie odzianej w jego własny szlafrok.
Ilonka wzięła pod pachę rozespanego gremlina i ziewając szeroko, poszła za komisarzem. W pokoju zostawiła psa na łóżku (natychmiast zachrapał jak stary chłop) i udała się do łazienki, skąd po chwili dotarł do uszu komisarza szum wody.
Wizja Ilonki bez szlafroka zdenerwowała Tomasza Ogińskiego jeszcze bardziej. W dodatku dwuosobowy pokój okazał się pokojem z dwuosobowym łóżkiem typu małżeńskiego. Ponadto Ilonka poszła do tej cholernej łazienki bez swojej torby, więc…
– Tomek, proszę, podaj mi torbę. – Z łazienki wyłoniło się lewe ramię Ilonki. Bardzo ponętne ramię, zakończone zachwycającą dłonią przebierającą ślicznymi paluszkami. Komisarz podał paluszkom uchwyt torby i zjawisko znikło.
Po chwili właścicielka paluszków i całej reszty wyszła z łazienki odziana w ciepłą piżamkę przypominającą błękitny dres. Piżamka w przeciwieństwie do wiadomego szlafroka, nie odsłaniała niczego oprócz głowy, dłoni i bosych stóp.
– Jezu – powiedziała piżamka. – Już nie żyję. Dobranoc, Tomku.
To rzekłszy, padła na łóżko, owinęła się swoją kołdrą i zasnęła natychmiast, nie zwracając najmniejszej uwagi na dwuosobowość mebla.
Komisarz za to nie był w stanie przestać o tym myśleć, na skutek czego zasnął dopiero koło szóstej nad ranem, snem bardzo niespokojnym. O siódmej na poduszce Tomasza zmaterializował się mały beżowy kosmita i ułożył się wygodnie tuż koło jego twarzy, po czym ponownie zachrapał.
Ilonka wstała pierwsza, całkowicie wyspana i zadowolona z życia. Spojrzała na obydwu śpiących, uśmiechnęła się do tego miłego widoku i pomaszerowała pod prysznic. Po chwili z łazienki dobiegły zmieszane dźwięki szumu wody i lirycznej pieśni śpiewanej w języku rosyjskim.
– Wychażu ja w polie z kaniooom… Komisarz otworzył oczy.
– Tolko my z kaniom pa poliu idzjoooom… Ucho audiofila drgnęło.
– Załataja rooooż da kudriawyj lion, ja wliublion w tiebia, Rassija, wliublion! Załataaaaaja roż… – chwila przerwy w śpiewie, ale nie w chlupaniu – da kudriawyj liooooooon…
Przyjemny mezzosopran. I nie fałszuje. To może najważniejsze – nie fałszuje. Ta Ilonka nie ma wad.
– Ja wliublion w tiebia, Rassija, wliublioooooon! Nadal nie fałszuje.
Weszła do pokoju. Razem z nią wszedł zapach ni to kwiatów, ni świeżej trawy.
– Ładnie śpiewasz. Co to za piochna?
– Jest taki zespół Lube. Rosyjski. I to jest piosenka o koniu. To znaczy o facecie, który wychodzi w pole z koniem, w nocy, gwiazdy mu świecą, żyto się złoci, a on jest zakochany w Rosji, wszystko na ten temat. Ładne, nie?
– Tak.
Komisarza dopadła nagle taka myśl, że o wiele przyjemniejsze niż węszenie za przestępstwami, szczególnie wśród marginesu społecznego, byłoby jeżdżenie dokądkolwiek w towarzystwie Ilonki i słuchanie jej śpiewu dobiegającego spod prysznica. Zebrał się jednak w sobie i wrócił do rzeczywistości.
Poszedł się wykąpać.
Do Szczecina dojechali – w każdym razie w mniemaniu komisarza – o wiele zbyt szybko. Ilonka podrzuciła go na Małopolską, do pracy, a sama pojechała do siebie. Z Grzegorzem Wrońskim umówili się na siedemnastą. Propozycję doproszenia Wiki, Lalki i Agaty komisarz w popłochu odrzucił. Ilonka zgodziła się dziwnie szybko i bez protestów. Komisarz podejrzewał, że z koleżankami umówiła się na dziewiętnastą, ale nie chciał się dopytywać, żeby się nie dowiedzieć czegoś, co trudno by mu było zaakceptować.
Kiedy Ilonka wjechała na swoje dziesiąte piętro i zaczęła przeszukiwać torbę w poszukiwaniu kluczy od mieszkania, poczuła nagle, że ktoś za nią stoi. Aż podskoczyła. Odwróciwszy się jednak, zobaczyła za sobą tylko mamę Karachulską, z wyrazem niemego uwielbienia w okrągłych oczkach.
– Pani Ilonka – zaświergoliła czule ta potężna dama. – Pani Ilonka nasza kochana! Jak to, już pani przyjechała? A gdzie Donio?
A cholera wie, gdzie Donio i w ogóle co mnie to obchodzi, pomyślała Ilonka, ale w tym momencie dotarło do niej, że młody Karachulski być może wykorzystał sytuację i pod jej nieobecność zasymulował jakiś wspólny wyjazd, a naprawdę wziął swoją, jak jej tam, Marietę, i prysnął w Polskę jesienną. Ciekawe, co powiedział mamuśce. Głąb jeden.
– Donio musiał wcześniej wysiąść – zełgała gładko (na razie, ale co dalej?). – Miał coś do załatwienia na mieście. Przepraszam, muszę szybko do toalety…
Znalazła wreszcie klucze, otworzyła drzwi, wkopała za nie gremlina, wpadła do mieszkania i zatrzasnęła za sobą drzwi, postanawiając w razie czego udawać ciężkie zatrucie czymkolwiek. Byle tylko mama Karachulska nie przyleciała jej czymś kurować.
Przyleciała po pięciu minutach.
– Pani Ilonko – wydarła się, waląc w drzwi. – Przyniosłam pani ziółka, niech pani otworzy, to trzeba pić świeżo zaparzone!
– Nie mogę wyjść z łazienki! – wrzasnęła Ilonka.
– Ja poczekam…
– Ja tu długo będę! Niech pani postawi pod drzwiami, jak wyjdę, to wezmę!
Z nadzieją, że sąsiadka zostawi kretyńskie ziółka i pójdzie precz, Ilonka otworzyła okno i popatrzała na swoją ulubioną suwnicę. Była. Jak zwykle wielka i jak zwykle żółta. Pasująca do jesieni i jesiennych mgieł.
Czemu głupi Karachulski robi takie sztuki bez porozumienia? Czemu nie zostawił numeru komórki, żeby się można było skontaktować w razie draki? Czemu…
A już nikt na pewno nie wie, czemu ona sama dała się wmanewrować w tak idiotyczną sytuację. Przecież pani Karachulska zaraz każe jej do siebie mówić „mamusiu”…
Ilonka na paluszkach podeszła do drzwi, chwilę nasłuchiwała uważnie, czy nie ma za nimi jakiegoś ruchu, uchyliła je i błyskawicznie podniosła z podłogi garnuszek zawierający silnie i obrzydliwie woniejącą substancję. Skrzywiła się, wylała substancję do sedesu i spuściła wodę. Psiknęła też na łazienkę odświeżaczem o zapachu morskim czy zgoła oceanicznym. Nie bawiąc się w mycie rondelka, wystawiła go z powrotem za drzwi. Może mamcia Karachulska uzna ją za fleję, niegodną zostania jej synową.
Dobra samarytanka próbowała jeszcze trzykrotnie zmącić spokój Ilonki, wykazując jakąś rozbuchaną troskę i przemawiając czule z korytarza, ale niewdzięczna kandydatka na panią Karachulska młodszą konsekwentnie uda wała, że umarła i robiła sobie w zaciszu domowym manioraz pedicure.
O wpół do piątej opuściła mieszkanie, starając się nie wydać przy tym nawet najmniejszego szmeru, a Gizma trzymając pod prawą pachą i zatykając mu mordkę lewą ręką, żeby przypadkiem nie przemówił. Nie wzięła tylko pod uwagę namiętności potencjalnej teściowej do wywieszania się przez okno. Dziesięć pięter nie było dla niej przeszkodą ani w dostrzeżeniu Ilonki biegnącej w stronę parkingu, ani w wydaniu z siebie rozdzierającego krzyku:
– Ilooonka! Ilonka! Dokąd! Taka chora? Ilonka, wracaj! Gdzie ty jedziesz, niemądra dziewczyno?!!!
– Do lekarza! – ryknęła Ilonka, okropnie zła i zawstydzona, bo wszyscy przechodnie zwrócili na nią uwagę. Wskoczyła do swojego Zygfryda i w sekund sześć nie było po niej śladu.
Była taka wściekła, że kiedy za rogiem zobaczyła Donata Karachulskiego w całej okazałości, z trudem powstrzymała się, aby go nie rozjechać na placek.
– Donat, cholera jasna!
Wjechała prawymi kołami na chodnik i stanęła jak wryta. Biedny Donio miał w oczach niekłamane przerażenie. Nie widział jeszcze Ilonki w stanie furii.
– Mamusiu, co się stało?…
– Tylko nie mamusiu, tylko nie mamusiu! Bardzo cię proszę, jeśli kombinujesz jakieś wyjazdy z twoją donną na mój rachunek, to mnie uprzedzaj!
– Ona ma na imię Marieta – sprostował. – Przepraszam cię, Ilona…
– Ty mnie nie przepraszaj, tylko zrób coś, żeby twoja mama nie traktowała mnie jak swojego dziecka, którym się trzeba opiekować! Żeby nie śledziła każdego mojego kroku, bo mnie cholera strzeli!
– Ja cię przepraszam – powtórzył Donat nieco żałośnie. – Ona taka już jest…