– Kogo?
Aspirant, który dotąd zachował splendid isolation w kącie gabinetu, zauważył, jak komisarzowi chodzą szczęki. Z uznaniem odnotował, że łagodny ton kolegi pozostał niezmieniony.
– Pracowników telewizji. Dziennikarzy. Podwładnych pańskiej żony.
– Ach, tak. Nie, nie lubię. Moja żona też ich nie lubiła.
– Mimo że była jedną z nich?
– Była ich szefem. Dyrektor nie ma obowiązku darzenia sympatią swoich pracowników. To bardzo słaby zespół, proszę pana.
– Żona też tak uważała?
– Oczywiście. Programy, które tu powstawały, były mało nowatorskie, skostniałe. Dziennikarze mało inteligentni. Realizatorzy żal się Boże. Cała reszta również. Operatorzy, montaż. Amatorski klub filmowy. Żona próbowała coś z nimi zrobić, ale to nie było łatwe. Jak wszyscy marni twórcy, uważali się za ósmy cud świata. Zero samokrytycyzmu. Duże samozadowolenie.
Komisarz poczuł coś w rodzaju – mizernego, jednak – cienia sympatii dla pracowników telewizji.
– Czy spośród tych wszystkich… kiepskich… był ktoś, kto darzył panią Proszkowską szczególną niechęcią? Może wie pan o kimś, komu… kto się poczuł przez nią skrzywdzony?
– Panie komisarzu. Pan żartuje. Dlaczego ja miałbym się zajmować uczuciami podwładnych mojej żony?
– Rozumiem. Proszę nam opowiedzieć, jak wyglądał pański dzień przedwczorajszy.
– Cały?
– Poczynając od pańskiej wizyty w telewizji. Był pan na próbie programu pań Manowskiej i Wojtyńskiej, prawda?
– To oczywiste. Pokaz nieumiejętności i powierzchowności. Niemniej skoro zaproszono mnie jako gościa, przyszedłem na próbę.
Komisarz był już zmęczony wyciąganiem z Proszkowskiego słowa po słowie. Był też coraz bardziej zły.
– Dalej, proszę.
– Próba się skończyła, jeszcze chwilę rozmawialiśmy, a potem wziąłem taksówkę i pojechałem do Trójkąta. To taki nowy klub na Starówce, nie wiem, czy panowie tam byli…
Komisarz skinął głową. Istotnie, panowie rozpracowywali niedawno pewnego znanego w mieście biznesmena, byli w klubie Trójkąt i wynieśli stamtąd wrażenia mieszane. Prestiżowy lokal z wysokimi cenami, zapełniony przez młodych i niezupełnie młodych polityków, a także modnych i chcących być modnymi twórców, aktorów, dziennikarzy. Prawdopodobnie więcej konkretnych decyzji dotyczących miasta zapadało ostatnio w Trójkącie niż w salach magistratu.
– No właśnie. Ta próba mnie zestresowała, wypiłem od razu kilka koniaków, spotkałem znajomych. Zasiedziałem się.
– O której wrócił pan do domu?
– Bardzo późno. Od razu poszedłem spać. Na pewno było już grubo po północy. Jakaś druga, trzecia.
– Nie zwrócił pan uwagi, że małżonki nie ma w domu? – Nie zwróciłem uwagi na nic. Poszedłem od razu do swojego gabinetu i padłem. Nie szedłem do sypialni. Nie byłem trzeźwy. Nie kąpałem się. Nie rozbierałem. Okryłem się tylko pledem. Proszę zrozumieć, w takim stanie nie chciałem budzić żony. Zresztą byłem pewien, że od dawna śpi. Obudziłem się koło jedenastej, Eweliny nie było, uznałem, że wstała wcześniej i pojechała do telewizji. Zazwyczaj szła do pracy na dziewiątą.
– Nie próbował pan do niej zadzwonić, skontaktować się, wytłumaczyć?
– Nie widziałem konieczności. Od dawna daliśmy sobie z Eweliną maksimum swobody. Jesteśmy oboje dorośli.
– Państwo mieli dzieci? – spytał znienacka aspirant.
– Nie.
Trudno się dziwić – mówiły oczy komisarza. Aspirant kontynuował:
– Byliście państwo zgodnym małżeństwem?
– Co pan nazywa zgodnym małżeństwem? Aspirant Brzeczny nagle zwątpił. Sebastian Proch – Proszkowski istotnie mógł inaczej postrzegać zgodność w małżeństwie niż on sam.
Komisarz ostatecznie zrezygnował z bycia miłym.
– Chodzi nam o odpowiedź na pytanie – wyjaśnił – czy pan albo pańska żona mieliście kochanków. Przyjaciół. Można to różnie nazywać, ale zdaje się, że chciał pan precyzyjnego określenia.
– Nie.
– Czy był pan przywiązany do żony?
– Tak.
Komisarz powstrzymał się od rzucenia w sławnego dramaturga paskudnym, ciężkim przyciskiem w kształcie lwa w przykucu. Lew zdobił biurko nieboszczki żony tego cholernego cyborga.
– Kiedy możemy odwiedzić pana w domu?
– Kiedy panowie chcą. Poproszę tylko o telefon godzinę wcześniej. No i proszę wziąć pod uwagę, że na dniach będę wyjeżdżał do Warszawy, Teatr Powszechny chce wystawić moją sztukę. Poza tym mam sprawy w Teatrze Telewizji i w wydawnictwach… mniejsza z tym, to panów chyba nie interesuje.
– To nie, ale proszę nam wymienić wszystkie osoby, które widziały pana przedwczoraj w klubie Trójkąt i będą mogły poświadczyć prawdziwość pana słów.
Dramaturg wyciągnął z kieszeni portfel, a z portfela jakiś papier.
– Przewidziałem panów żądanie. Proszę.
Komisarz rzucił zdumionym okiem na kartkę papieru z drukarki – były tam nie tylko nazwiska, same znane, ale i numery telefonów.
– Dziękuję – rzucił niedbale. – To wszystko. Skontaktujemy się z panem.
– Do widzenia – powiedział Sebastian Proch – Proszkowski, odwrócił się na pięcie i wyszedł, zanim policjanci zdążyli mu odpowiedzieć.
– Ożeż ty mać radnaja niewiadomego pochodzenia – westchnął aspirant.
Komisarz wypowiedział się krócej i bardziej dosadnie.
– Co to za koszmarny facet – stwierdził z niesmakiem, kiedy przestał kląć. – Trzeba sprawdzić tych wszystkich misiów, z którymi pił. Bardzo chętnie dowiedziałbym się, że jego alibi jest do bani.
– Obawiam się, że nie będzie pan miał takiej przyjemności – dobiegł ich od strony drzwi głos, w którego brzmieniu było coś jakby satysfakcja. – Jakieś sześć do ośmiu osób potwierdzi moje alibi. Swoją drogą to idiotyczne, że muszę się starać o alibi w sprawie zabójstwa mojej własnej żony. Nieważne. Przepraszam, że wróciłem, ale zapomniałem panom o czymś powiedzieć.
Policjanci spojrzeli na niego pytająco. Nie chciało im się w ogóle odzywać.
– Zginął nasz samochód. Citroen Xsara rocznik 2000, numer rejestracyjny RZ 89067. Czy panowie mogą to potraktować jako oficjalne zgłoszenie?
– Kiedy zginął?
– Nie wiem. Żona pojechała nim przedwczoraj do pracy i od tej pory go nie widziałem. Chciałem go dzisiaj wziąć z garażu, tu, w telewizji, ale go tam nie było. Proszę panów, ja już mam dość. Moja odporność ma swoje granice i właśnie się skończyła. Zegnam. Oczekuję panów w domu… jeśli się panowie upierają.
Drugie i definitywne wyjście pana Procha – Proszkowskiego było prawdziwą ulgą dla obydwu policjantów.
Postanowili zrobić sobie krótką przerwę i sprawdzić, czy bufet na dole, w którym pracowali wczoraj, karmi ludzi przyzwoicie. Wprawdzie pani Jola natychmiast zadeklarowała dostarczenie do pokoju… nieomal do ust… wszystkiego, czego tylko panowie sobie zażyczą, ale uprzejmie odmówili i zgodnym krokiem pomaszerowali w stronę windy.
Mieli nadzieję, że może przy okazji uda im się coś usłyszeć, coś zaobserwować. Ostatecznie nie wszyscy w telewizji zdążyli ich już poznać, więc teoretycznie istniała szansa na zdobycie jakichś wewnętrznych wiadomości.
Pierwszą osobą, którą zobaczyli przy barze, była ta mała jędza z małym psem podobnym do gremlina. Jędza jadła jakąś zupę, a gremlin u jej stóp pożywiał się porcją drobno pokrajanych parówek.
Komisarz Ogiński i aspirant Brzeczny natychmiast porzucili zamiar obiadowania w telewizyjnym bufecie, odwrócili się na pięcie i wyszli z budynku szukać w pobliżu innego taniego jedzenia.
Ilonka zauważyła ich kątem oka, ale przecież nie miała zamiaru za nimi biec! Zresztą za pięć minut powinna być na montażu, gdzie teoretycznie powinna montować materiał o przebudowie autostrady, a tak naprawdę to montażysta Piterek czekał już na nią z wczorajszą kasetą. Zamierzali ją teraz przejrzeć spokojnie i bez pośpiechu. Oraz co nieco poplotkować.
Ani komisarzowi, ani aspirantowi nie chciało się daleko chodzić. Rozejrzeli się wokoło i na drugiej stronie ulicy dostrzegli reklamę piwa. W ten sposób trafili do Baru Jaru, przybytku jak zwykle pełnego pracowników telewizji.