Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Co dostałaś ze sprawdzianu z matmy?

– Tróję… – przyznawałam niechętnie.

– Oj, Mada – martwił się – to fatalnie!

– A co ty dostałeś ze swojego?

– Cztery plus.

– No tak… – mówiłam nieoględnie – ale tobie jest

łatwiej, przerabiasz to drugi raz!

– Może… – odpowiadał niepewnie – tak… chyba masz rację… ale czy jest mi łatwiej, tego nie wiem! Chwilami jest mi bardzo ciężko. Mam przecież… mam przecież psychiczne obciążenia! – uśmiechał się smutno

i zaraz robił unik:

– Za to wyglądasz dziś na piątkę z plusem! Masz śliczne włosy!

– Myłam wczoraj.

– Jak?

– Co jak?

– Zwyczajnie: opowiedz mi, jak myjesz głowę.

– No… puszczam ciepłą wodę, moczę włosy, skrapiam szamponem…

– Z tubki czy z buteleczki?

– Z buteleczki!

– Aha… i co dalej?

– Marcin!

– No, mów, mów! To jest ważne!

– Ważne? Ale po co? Dlaczego?

– Takie szczegóły są bardzo ważne, Mada! Następnym razem, kiedy powiesz mi: "Dziś wieczorem będę myła głowę!", to będzie tak, jakbym przy tym był. Tylko zamknę oczy i zaraz zobaczę, jak puszczasz ciepłą wodę, zwilżasz włosy, potrząsasz buteleczką, żeby skropić je szamponem… co dalej?

– Przez chwilę spieniam szampon pocierając włosy rękoma… Marcin, zdumiewasz mnie!

– Kocham cię. Czy to ci się wydaje zdumiewające?

Tak, chwilami zdawało mi się zdumiewające. Prawie wszystkie dziewczęta z mojej klasy miały swoich chłopców, którzy także zapewniali je o swoim uczuciu. Opowiadały o tym, przechwalały się. Ja nie umiałam powtarzać wyznań Marcina. Były moją wyłączną własnością, którą nie chciałam się z nikim dzielić. Mogłam natomiast porównywać je z relacjami dziewcząt. Na tym tle Marcin zadziwiał mnie swoją subtelnością. Byłam szczęśliwa. Tak, w grudniu byłam szczęśliwa. W każdą niedzielę przyjeżdżała do nas pani Ewa z Olem. Nie ukrywałam przed mamą, że perspektywa ich wizyty zawsze mnie cieszyła. Ach, nawet zbyt gorliwie dopytywałam się, czy przyjadą na pewno, o której, na jak długo! Mama, oczywiście, wyciągała błędne wnioski. Szybko doszła do przekonania, że kocham się w Olu. Było to dla mnie bardzo wygodne, ponieważ odwracało jej uwagę od Marcina. Nie przypuszczała nawet, że ta historia, z której niegdyś usiłowała mnie leczyć aspiryną, ma swój ciąg dalszy!

Olo obserwował to i potępiał.

– Nie rozumiem, jak możesz wiecznie coś przed mamą ukrywać! Przecież ukrywa się tylko to, o czym człowiek wie, że jest złe!

– Nie tylko! Mama jest do Marcina uprzedzona!

– Ja też jestem do niego uprzedzony! Poważnie, Mada! Ty uważaj! On ciebie tak czaruje, czaruje, a w tym wszystkim jest coś, co mi się diabelnie nie podoba! I z czym sobie w końcu nie będziesz umiała poradzić!

– Och! Nie mam dwóch lat!

– Instynkt samozachowawczy budzi się w człowieku dość późno. Obawiam się, że w tobie śpi jeszcze jak suseł.

– Pleciesz!

– Niech ci będzie, że plotę! Ja wiem swoje!

– Słuchaj, Olu, a jaki ty jesteś dla Hanki?

– Taki sam jak Marcin dla ciebie. Ale Hanka wie o mnie wszystko, niczego przed nią nie ukrywam! Nie możesz zatem porównywać mnie i Marcina.

Marcin był dla mnie dobry i Olo był dobry dla Hanki. Może i inni chłopcy są dobrzy dla swoich dziewcząt? A one zmyślają tylko te swoje bajki, bo po prostu wstydzą się dobroci? Zastanawiałam się nad tym często, ale nigdy nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego właściwie dobroć wyszła z mody?

– Dobroci się teraz nie nosi, prawda Olu?

– Uhm… więcej nawet! Uważa się ją za coś nieprzyzwoitego, nie sądzisz? – Olo zastanowił się. – Dobroć stała się czymś tak kompromitującym, jak złe prowadzenie!

Olo głęboko wciągnął powietrze. Z kuchni dochodził zapach wanilii. Tego wieczoru nasze mamy piekły świąteczne ciasta. Mama nigdy nie angażowała Alusi i mnie w sprawy wiary. Traktowała to raczej bagatelnie. Poddawała się za to bezapelacyjnie urokom tradycji i umiała nas tym zarazić. I tak, na naszym wigilijnym stole pojawił się opłatek, wieczorem śpiewałyśmy kolędy przy zapalonej choince. Były to chwile, w których czułyśmy się bardzo sobie bliskie. To wrażenie było dla mnie sensem całych świąt i zawsze uważałam, żeby w tych dniach nie sprawiać mamie najmniejszej przykrości. Marcin zrozumiał łatwo, dlaczego w okresie świątecznym nie chciałam się z nim spotkać.

– Jest to malutki fałsz, Mada! Malutkie mydlenie oczu sobie samej! Ale jeżeli ten gest w stosunku do mamy jest ci potrzebny, to oczywiście musisz go wykonać! Więc zobaczymy się dopiero po świętach?

Padał drobny śnieg, bielało dookoła. Staliśmy z Marcinem na przystanku.

– Dopiero po świętach! – westchnęłam.

Marcin trzymał w ręku siatkę z dwoma karpiami, które kupiłam przed chwilą. Ryby poruszały się gwałtownie. Marcin uniósł siatkę.

– Czy to ci nic nie przypomina? Roześmiałam się.

– Oczywiście! Twój nocny połów w Osadzie!

Marcin szybko odpiął guziki kurtki.

– Spójrz!

Miał na sobie pamiętny sweter, w którym wracałam znad jeziora. Dotknęłam puszystej wełny.

– Dobry sweterek, co? – nachylił się i zdmuchnął mi z włosów płatki śniegu. W tej samej chwili poczułam, że czyjeś ręce zasłaniają mi oczy.

– No – usłyszałam głos Marcina – zgadnij, kto ci się przedstawia?

Dłonie były w rękawiczkach, gest nieoczekiwany, skąd mogłam wiedzieć? Kiedy obce ręce się cofnęły, gwałtownie odwróciłam głowę. Za mną stał szczupły, niewysoki brunet. W ten sposób poznałam Wojtka Ligotę. Mój autobus nie nadjeżdżał, poszliśmy do następnego przystanku. Tylko Marcin czuł się zupełnie swobodnie

nim i gadał bez przerwy. Mnie peszył uważny wzrok Wojtka, który przyglądał mi się z wyraźnym zainteresowaniem. Ale to nie było zainteresowanie chłopca dziewczyną. Wydawało mi się, że w pewien sposób rozważa moją osobę w powiązaniu z Marcinem. Od dawna wiedziałam, że przyjaźnią się ze sobą. Czy Marcin opowiadał mu o mnie? Co opowiadał? Tego wszystkiego nie mogłam wiedzieć.

– A może byśmy zaszli na herbatę do Gongu?- zaproponował Marcin.

Był zdecydowanie w euforycznym nastroju. Wojtek poklepał się po kieszeni znacząco.

– U mnie nędza…

– Nie szkodzi, ja mam! Chodźcie, pójdziemy! – nalegał Marcin.

Spojrzałam niepewnie na moje karpie szamoczące się w siatce.

– Z tymi karpiami, oszalałeś?

– Ja to załatwię, Mada! Wy zajmiecie stolik, a ja jakoś te ryby zainstaluję.

Nie było kłopotu ze stolikiem. Usiedliśmy przy oknie czekając na Marcina, który po pertraktacjach z portierem zaniósł ryby do łazienki.

– Ach, tam jest umywalka! – przypomniałam sobie.

– Na pewno włoży siatkę do umywalki! – siliłam się na naturalność, ale ciągle czułam się skrępowana obecnością Wojtka. Nie wyglądał na zainteresowanego losem moich ryb.

– Cieszę się, że was spotkałem – powiedział nagle – i cieszę się, że jesteś taka zwyczajna…

Roześmiałam się.

– Wiesz co? To chyba wcale nie jest komplement dla mnie! Każda dziewczyna chciałaby być nadzwyczajna!

– Chciałaby uchodzić za nadzwyczajną… – sprostował – przecież w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy ot, tacy sobie. Nadzwyczajni ludzie to rzadkość. Jeżeli powiedziałem, że zrobiłaś na mnie wrażenie zwyczajnej, to dlatego że nie usiłowałaś robić innego! Przyjaźnię się z Marcinem, wiesz o tym?

– Wiem. Opowiadał mi o tobie. Wojtek pochylił się w moją stronę.

– Słuchaj – powiedział pośpiesznie, jakby chciał skorzystać z nieobecności Marcina – co on ci o mnie mówił?

Zdziwiła mnie ta indagacja.

– No… same dobre rzeczy! Naprawdę, nic złego!

Wojtek skrzywił się.

– Ech, nie zrozumiałaś mnie!

– Nie – przyznałam – nie wiem, o co ci chodzi!

– Bo trochę mi głupio mówić z tobą tak prosto z mostu. Ale… posłuchaj: zależy mi na przyjaźni Marcina. Jednocześnie boję się, że trzyma ze mną tylko ze względu na mojego ojca…

– Na twojego ojca?

Spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem.

– Jak to? To ty nie wiesz, że ja się nazywam Ligota?

17
{"b":"100433","o":1}