*
Może to ty? Winda znowu zgrzytnęła, przytulam oko do wizjera, ale moje złudzenia pierzchają przy windzie, to dozorczyni, wychodzi ze szczotką, przytrzymuje wiadrem drzwi i szybko obmiata korytarz.
Patrzę przez wizjer, ktoś na dole puka w drzwi od szybu, ktoś chce wsiąść i jechać, ale dozorczyni nie odstawia wiadra, spokojnie sięga szczotką pod moje drzwi i pod drzwi Różowego Dresika. Zaraz się pokaże Różowy Dresik.
I nie mylę się. Różowy Dresik uchyla swoje drzwi i wysuwa się zza nich – najpierw gruby brzuszek, potem ramionko tłuste i samotne, potem buzia różowa, i klapeczki z pomponem z królika.
Różowy Dresik obleka w uśmiech twarz, chce rozmawiać z dozorczynią.
– Chodzą i brudzą, może by domofony założyć…
– To zróbcie na własny koszt – mówi dozorczyni.
– Czynsz płacimy przecież – oburza się Dresik.
– Czynsz, a nie na domofony.
Domofon! Domofon byłby rzeczą wspaniałą, zanim nacisnąłbyś guzik windy, wiedziałabym, że idziesz, że to już ty, tyle sekund wcześniej wiedziałabym, że to ty.
Chcę otworzyć drzwi, może wspólnie z Różowym Dresikiem zaczniemy akcję domofon. Ale wtedy wyszłoby na jaw, że ja też pod tymi drzwiami nasłuchuję, jak ona, że nie ma między nami żadnej różnicy. A przecież różnica jest, ja czekam na ciebie, choć wiem, że nie przyjdziesz, ona nie czeka na nikogo albo na kogokolwiek.
– Po co domofony, na trójce założyli i już wyrwane, łobuzeria taka – mamrocze dozorczyni, cofam się spod drzwi, nawet kota nie ma.
I po co domofon.
Skoro ciebie nie ma.
Mam serce wypełnione tobą po brzegi.
Tylko nie mam czasu.
*
Basia przesuwa ręką po kartonach z kafelkami.
– Nie szkodzi, że są żółte, lubię żółty kolor, nie przejmuj się.
– Zamówiłem inne, a przywieźli te – mówi rzeczowo Piotr. Już nie będzie uważać na każde słowo, będzie mówił, co chce powiedzieć. Baśka nie jest słaba, gubi się czasem, ale jest silna.
– Każde zdjęcie ma autora, chodź, zobacz, gdzie – Piotr naciska myszką ikonę. – Widzisz, dzień, data, godzina i autor zdjęcia. Konrad pracował przy moim komputerze, pamiętasz?
Basia zamyka drzwi na balkon, mniejsza o glazurę. Nie pyta, kto to była ta kobieta, która odebrała telefon, bo wie, że to nieistotne. Kochają się, a ona za dużo piła ostatnio, teraz już nie będzie, nie stanie się taka jak ojciec, jest jeden świat, a nie dwa odrębne światy i ona chce żyć w świecie, w którym jest Piotr. To takie proste.
– Bardzo cię kocham – szepcze niewyraźnie i pochyla się nad ekranem komputera. Przytula się do rękawa swojego męża, swojego ślubnego męża, który kiedyś poszybował dla niej do nieba. Do marynarki, którą miał na ślubie i na sali rozwodowej. Dwa razy. Będzie bardzo szanowała tę marynarkę.
Zawsze już będzie wierzyć, że to, co Piotr mówi, nie jest skierowane przeciwko niej. Inaczej zginie.
„Mama jest zazdrosna” – przemknęły jej przez głowę słowa ojca.
Ona nie będzie zazdrosna.
*
– Nie dostałam tej pracy. Wpadłam cię zobaczyć, po prostu wpadłam – mówi Julia – jak pięknie świeci słońce.
– Nie uprzedziłaś mnie – mówi matka; och, znowu te pretensje – zrobiłabym coś dobrego – kończy.
– Basia i Piotrek nie rozwiedli się, szkoda, że tego nie widziałaś – mówi Julia i żałuje, że matki tam nie było, w tym zamieszaniu, w tej szczęśliwości rozprawy rozwodowej.
– Cieszę się – mówi matka – napijesz się ze mną herbaty?
A może wyjdziemy gdzieś na obiad? Opowiesz mi o Romanie, może mnie kiedyś zaprosicie?
I Julia uświadamia sobie, że nie wpadło je to do głowy ani razu. Ani jednego wieczoru, ani jednej niedzieli nie przeszło jej przez myśl, że może fajnie byłoby zaprosić samotną matkę do nich, pokazać obrazy Romana, pokazać jej strych przecudny i okna, które Romek ogaci na zimę, a przez które widać dach jakiegoś klasztoru i rzekę, i zachód słońca, jak z żadnego innego miejsca na świecie.
Nie są z innej gliny, z dwóch różnych światów, z dwóch konstelacji gwiezdnych, które się nigdy nie spotkają, które nawet nie podejrzewają swojego istnienia.
Są z jednego wszechświata i przybliżają się do siebie od chwili Wielkiego Wybuchu.
– Nie, nie pójdę z tobą na obiad – mówi Julia. – Napiję się z tobą herbaty i wracam do domu. Zrobię porządek, a wieczorem przyjdziesz do nas, otworzymy wino.
Zobaczysz, jaki mamy piękny zachód.
*
– Nie zrobimy teraz łazienki. – Piotr odkłada żółty kafelek na miejsce. – Nie mamy pieniędzy.
– Mówiłeś… – chce płaczliwie rozpocząć Basia, ale w porę się mityguje. – Myślałam, że jakieś mamy, odłożone.
– Mieliśmy. Dałem Jędrzejowi na tę jego podopieczną, strasznie nudził. Jeśli ona nie wyjedzie w ciągu tygodnia, to na pewno umrze. Pomyślałem, że ty też byś tak zdecydowała. Ona jest czyjąś córką albo czyjąś żoną, tak samo jak ty, a dla twojego dobra oddałbym wszystko.
Cieszę się, że to nie ty, to jest warte dużo pieniędzy.
Nie myślała w ten sposób, ale rzeczywiście, to mogłaby być jedna z nas, Julia albo Basia, albo Buba. I co wtedy?
Co byłoby ważniejsze? Ten głupi remont czy one? A gdybym to była ja?
– Dobrze zrobiłeś – mówi Basia. – Ostatnio zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy byli sami na świecie.
*
– Tylko cud, bo prawdę powiedziawszy, nie ma żadnych szans.
Lekarz nie chce tego mówić księdzu, ale jego obowiązkiem jest przedstawić stan faktyczny.
– Wie pan co – ksiądz siedzi, choć lekarz dawał już znać, że muszą skończyć wizytę, wszystko już wiadomo – pan jest od diagnozy, ja jestem od próśb. Ale przypomina mi to pewną przypowieść.
Lekarz jęczy w duchu, ale osoba duchowna budzi w nim respekt, sam nie wie czemu.
– Pozwoli pan, na koniec. Kiedy paliły się silniki w samolocie, pilot powiedział przez głośnik, proszę się modlić, tylko Bóg nam może pomóc. Wtedy ktoś, kto nie usłyszał, zapytał sąsiada, jaki był komunikat. „Że nie ma nadziei” – zabrzmiała odpowiedź. A ja panu, doktorze oświadczam, że się modlę o cud. I nadzieja to dużo silniejsza rzecz niż diagnoza. Ja wierzę, że Bóg może ją uratować, a czyimi rękami to zrobi, to już nie moja sprawa. Dziękuję za wszystko. – Ksiądz podnosi się i znowu pociera oczy.
Lekarz wyciąga rękę, ich dłonie mijają się, spogląda uważnie na księdza.
– A przy okazji – mówi i bierze go stanowczo pod ramię – proszę ze mną na okulistyczny. Mój kolega pana obejrzy, przecież pan nie widzi!
*
Jak można zacząć wszystko od początku?
Róża siedzi naprzeciwko Sebastiana i widzi nic. Wielkie nic. Jak bardzo się minęli!
Nie zna tego człowieka, który siedzi przed nią. On nie zna jej, Róży.
Czy po tych trzech latach jest jeszcze taka możliwość, żeby się poznać? Sebastian wydaje się chłodny jak chłodnik, rzeczowy jak rzecz, konkretny nieprzyjemnie jak jakiś konkret.
Zdecydowała, że może być samotną matką i powiedziała mu o tym. Niech się nie czuje zobowiązany.
Sebastian siedzi naprzeciwko Róży i patrzy na nią. To jest kobieta, której nie zna. Przedsiębiorcza jak przedsiębiorstwo, zgrabna jak Barbie, krucha jak faworek. Nie chce, żeby był ojcem jej dziecka? Czy taką Różę kochał?
Dlaczego jej nie powiedział o matce? Dlaczego pozwolił jej myśleć, że ma żonę? Czy nie dała mu wystarczających dowodów miłości? Co źle zrobiła?
Trzeba było naciskać, uwodzić, prosić czy wytrzymywać?
Co on źle robił? Czy trzeba było ją wciągać w swoje życie, w ból każdego dnia, w smutek ciężkiej choroby matki?