Podniósł lekko usta do jej ucha, odgarnął włosy, ucho miała różowe i ciepłe.
– Nie bój się – powiedział cicho – jestem przy tobie i nigdy cię nie opuszczę, znalazłem cię i nigdy już cię nie zgubię, nie bój się.
I wtedy nagle pojawili się ci ludzie, ludzie w białym i pomarańczowym, odciągnęli go. Krzyczeli coś do niego, a do niej mówili spokojnie, a potem przestali się spieszyć.
Z karetki wysunięto nosze.
– Ona nie żyje – usłyszał, a kierowca szarego opla zaczął rozpaczliwie łkać, – Jezu. Jezu Chryste, nie chcia… nie chcia… ja nie… Nie chciałem… nie, nie…
A on patrzył ze zdziwieniem na krztuszącego się mężczyznę. Ze zdziwieniem, że i tamten czuje się winny.
*
– To szok – mówili lekarze – to minie.
– Pan umieścił w tym zdarzeniu wszystko. Pan chce być omnipotentny. Pan się czuje sprawcą wypadku, a to nie przez pana zginęła. To rodzaj – nie, nie choroby psychicznej, ale zaawansowanej nerwicy. Jeśli pan nie przełamie tego schematu…
– Pewne rzeczy są niezmienne i nie mamy na nie wpływu. Pan również…
– Trzeba się otrząsnąć, przecież to nie był dla pana nikt bliski…
Żadna z kobiet, z którymi miał potem do czynienia, nie pasowała do niego jak ulał. Były obce, sztywne, głupie.
– Jeśli pan nie zmieni swojego stosunku do ludzi, zawsze będzie pan daleko… Unika pan bliskości…
Odstawili mu leki, nie był nienormalny, po prostu nie chciało mu się, nic mu się nie chciało, i to tylko przez jakiś czas mu się nie chciało, potem przecież został ważnym człowiekiem, udowodnił, że się nadaje do czegoś, świetnie zarabiał, znał trzy języki, firma nagradzała go co roku, udowodnił wszystkim.
Jak to tłumaczył Roman? Dobrze, że nie został psychologiem, tylko wziął się do malowania. Romek, w białym fartuchu opiekujący się nim praktykant psycholog, powiedział:
– Wolisz rzeczywistość, którą wymyślisz, niż realność prawdziwego życia.
Nieprawda.
Od dawna wziął się w garść. Jest człowiekiem sukcesu, pozbył się złudzeń, nie ma marzeń.
Ale ma prawo jeszcze teraz myśleć o niej. Do kogo powiedziała ostatnie słowa w życiu? Może do sprzedawcy hot dogów: „Z musztardą proszę”?
*
– Dziecko, dziecko drogie, jak możesz?
Wiedziałam, że tak będzie, niepotrzebnie jej powiedziałam, ale mam za sobą miłość Romana, o nią się mogę oprzeć. Dlaczego tego nie rozumiesz, mamusiu?
– Przecież ty go wcale nie znasz. Jak można decydować się na taki krok w parę godzin po poznaniu obcego mężczyzny…
– Mamy całe życie na to, żeby się poznać. Chcę wyjść, ale muszę siedzieć i słuchać, niepotrzebnie powiedziałam.
– Co ty wiesz o życiu! Mężczyźni są różni! Dziecko! – Matka prostuje spódnicę, zagięła się na kolanie, matka jest porządna, widzi takie rzeczy. Ja na to zwróciłam uwagę dopiero teraz, gdy matka tę spódnicę gładzi. Jest skrępowana, że mówi mi takie rzeczy, ale nie chcę się z nią kłócić. – Uważaj, na co się decydujesz.
Nie będę uważać, nie chcę być wcale ostrożna, tym razem się nie boję, i nie może mi zabrać tej odwagi. Moja mama nie wie, co to miłość, a ja wiem, różnica pomiędzy nami zwiększa się z każdą sekundą i…
– Ty znałaś swojego męża dziewiętnaście lat, a jakbyś go nie znała – mówię i żałuję, że to powiedziałam, po co to powiedziałam, o swoim ojcu to powiedziałam, nie chciałam tego powiedzieć, mamusiu, przepraszam, poprawię się, powiem co innego, posłuchaj, tamto jest nieważne: – On daje mi poczucie bezpieczeństwa, on jest wyjątkowy, wiem, że to ten mężczyzna.
– O Davidzie też tak mówiłaś!
Tak, mówiłam, ale kłamałam, myliłam się, a teraz mam pewność i koniec.
– Czy ty nie możesz żyć normalnie, tak jak twoi przyjaciele, tak jak Basia i Piotr?
– Moi przyjaciele Basia i Piotr właśnie się rozwodzą – mówię i nie sprawia mi to przyjemności, nie powinnam używać tego argumentu i prawie puszczam mimo uszu następne pytanie.
Prawie.
– A co ty mu masz do dania?
– Ja?
Dziwię się. Zastygam w zadziwieniu.
Przecież ja mam najwięcej na całym świecie, ja mogę mu dać to, co najlepsze, najważniejsze, najpiękniejsze, najbardziej wartościowe, najprawdziwsze i najbogatsze ja mogę mu dać siebie.
– Siebie – odpowiadam niedbale.
– To niewiele – mówi moja matka i podnosi się, i słońce przestaje świecić, i ciemność zapada nagła i niespodziewana. – Idź już, skoro musisz – mówi moja matka, a ja podnoszę się i idę, bo co mam zrobić?
Siebie, powtarzam, wychodząc, idę aleją wśród kasztanów, ciekawe, czy w tym roku w lecie też kasztany będą chorować, to niewiele, i zmniejszają się drzewa, nie przymierzają się już do kwitnięcia, to niewiele, fotosynteza zamarła w bezruchu, za chwilę będzie ciepło, na jutro zapowiadali dwadzieścia stopni, a ja mam mróz w sercu. To niewiele kiełkuje, a przecież mam iść do nich, do dziewczyn, jeszcze jest szansa, że Basia się opamięta, niech wycofa tę sprawę, niech będzie jak było.
To niewiele.
*
– To straszne, ale ja chyba nienawidzę własnej matki.
– O Boże, nie mów tak, nie mów tak, kochana – Róża ma łzy w oczach, jej dziecko też będzie nienawidziło, nie chce tego słuchać, to grzech, straszny grzech i ręka ci uschnie, i serce ci uschnie.
– Kochasz ją – mówi Buba i nie przejmuje się, a to są straszne słowa, słowa, które zostają na zawsze w przestrzeni.
Julia jest chora z bólu, jak mocno może ugodzić człowiek, którego kochamy, nikt obcy tak nie zrani, więc oddycha z ulgą, że nie jest stracona, jednak nie…
– Julka, potrafisz wymienić chociaż trzy rzeczy, w których jesteś lepsza od swojej mamy?
– We wszystkim jestem lepsza – chlipie Julia, ma czerwony nos, choć jest blondynką, a podobno tylko płaczące brunetki mają czerwone nosy.
– Zrób to dla mnie i wymień coś z tego wszystkiego.
– Nie rób tego, to świętokradztwo – mówi Róża.
– Matkę trzeba szanować i kochać, kochać i szanować.
Nie wolno oceniać. Matka jest najlepsza na świecie.
– Julka, proszę, zobaczysz, że zrobię czary-mary.
– Buba dotyka włosów Julii, jakie wspaniałe włosy, jakie aksamitne, jakie długie, jakie niezwykłe. – No, wal.
– Potrafię kochać, nigdy bym tak nie zraniła swojej córki i… i lepiej prowadzę samochód!
– A teraz podziel to zdanie na trzy odrębne zdania i powtórz za mną… – Co było pierwsze, aha, ja potrafię kochać… – no, Julka, powtarzaj!
– Potrafię kochać…
– I za to ci dziękuję, mamo.
– I za to ci dzięku…
– Julia patrzy na Bubę szeroko otwartymi oczami i jej oczy nagle wypełniają się niechcianymi łzami.
– Powtórz – mówi Buba i głaszcze włosy Julii, dar od Boga, włosy gęste i pachnące, włosy żywe, włosy z cebulkami, włosy błyszczące, włosy jedwabne, – Potrafię kochać i za to ci dziękuję, mamo – szepcze Julia – nigdy nie zranię tak swojej córki i za to ci dziękuję, mamo… Lepiej od ciebie prowadzę samochód i za to ci…
Julia płacze cichutko, przecież matka ją kocha, tak samo jak ona kocha matkę, tylko nie umie się uzbroić przeciw jej lękowi, nie umie sprawić, żeby mama się nie bała, bo może jednak jej córka się boi? Czy gdyby ona, Julia, przestała się bać, matka też by się nie bała? Jak mogła wspomnieć ojca, rozgrzebać żywą ranę, po co to zrobiła?
Żeby dokuczyć, to było przekroczenie granic obrony koniecznej. Julia ma wyrzuty sumienia i tak jest zawsze, albo czuje się winna, albo pokrzywdzona. A nie chce się tak czuć.
– Wiecie co? – Buba zmienia temat. – Jest taka przypowieść o Żydzie, ładna, opowiem wam. – Róża i Julia przycupnęły koło Basi na tapczanie, jak ładnie razem wyglądają, coś się zmieniło w tym pokoju, coś ładnego przeleciało, musnęło, tknęło, zabłysło i zostało niewidzialne. – W Nowym Jorku mieszkał pewien Żyd i miał mały sklepik mięsny. Aż pewnego dnia zburzono przed nim cały dom i okazało się, że będą tam stawiać supermarket. I Żyd szybko poszedł do rabina i poprosił o przekleństwo dla tego sklepu, bo miał siedem córek i nie mógł zbankrutować. Rebe powiedział: „Ty głupi Żydzie, ty wychodź rano, myj ulicę przed swoim sklepem i posyłaj siedem błogosławieństw na ten supermarket”. Zmartwił się Żyd, ale tak robił codziennie, a supermarket rósł i rósł. Aż jak pewnego dnia się wybudował i Żyd wiedział, że już po nim, zatrzymała się przed sklepem wytworna limuzyna i wysiadł superfacet, taki jak twój Sebek, Róża, i powiedział: „Proszę pana, jestem właścicielem tego supermarketu, codziennie przyjeżdżałem na budowę i codziennie widziałem pana.