Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zupełnie jak pani! Nic bardziej błędnego!

Pani mecenas podnosi się, ma wąską spódnicę, z rozporkiem z tyłu, uderza pięścią w stół, Baśka podskakuje, pani mecenas patrzy jej prosto w oczy.

– Nic! Nic nie dostała!

– Mieszkanie nie jest moje. – Basia składa ręce na kolanach, dlaczego się poci, nigdy nie ma mokrych rąk, a teraz ma.

– Musi pani walczyć, zobowiązuję panią do walki we własnym dobrze pojętym interesie. Ona też czekała, i proszę. Do podziału było ogołocone ze wszystkich sprzętów mieszkanie! Wszystkich! Wziął nawet jej maszynkę do golenia nóg!

– Piotr ma swoją. – Basia próbuje coś zrozumieć, ale zrozumienie przychodzi jej z trudem.

– Więc pozwany, tu, w tym przypadku, zachowa się tak samo. Proszę uporządkować te sprawy, a resztę… zostawić mnie.

– Ale jemu naprawdę nie jest potrzebna moja maszynka…

Ma swoją…

Mecenas patrzy na nią z politowaniem.

– Proszę pani! Ja mogłabym tu wymienić nie takie przypadki jak pani! Zobaczy pani sama w sądzie, co się będzie działo!

– Ale myśli pani, że nie ma nadziei? Jest przecież rozprawa pojednawcza…

– To jak już pani uważa – mówi sztywno pani mecenas. – Proszę przyjść do mnie, jak się pani zdecyduje. Tracimy czas.

– Ale on ma kogoś innego – szepcze Basia. Dowody na to spoczywają w jej plecaczku, obok postawionym, przy krześle!

– Oczywiście!

Oczywiście? Co jest oczywistego dla tej obcej kobiety w tym, że Piotr, jej ukochany Piotr, me jest uczciwym człowiekiem? Właśnie że nie oczywiście!

Pani mecenas robi się radosna.

– Jakiż mężczyzna opuszcza tak atrakcyjną kobietę? – Pani mecenas już przemawia, nie do niej mówi, ale przemawia, staje obok biurka, opiera na nim upierścienioną dłoń, a pierścionek ma ładny, z szafirami, mówi w przestrzeń, nad Basią. – Jaki? Mężczyzna, który ma następczynię. Który nie zważa na świętość węzła małżeńskiego. Taki decyduje się odejść. Taki decyduje się okraść byłą żonę z ich wspólnoty majątkowej. Taki będzie manipulował faktami. Ale my się nie damy! Nie damy się!

Pani mecenas obchodzi stół, nachyla się nad Basią, teraz się jej zwierza.

– Mój mąż zrobił to samo przed rozwodem. Wziął nawet telewizor, który ja, proszę pani, dostałam jako nagrodę na dziesięciolecie pracy w tym zespole! I dlatego radzę uważać, radzę uważać! Załatwimy go!

*

Ksiądz Jędrzej trzyma słuchawkę przy uchu, odłożył widelec i mimo niezadowolonej miny Marty jednak rozmawia. A przecież wszystko stygnie!

– Nie możecie nie móc! To sprawa życia i śmierci!

Przecież pisałem! To ile? Dobrze. Nie, nie na konto, ja się sam zgłoszę i pokwituję w imieniu. Bardzo serdeczne Bóg zapłać.

Odkłada telefon komórkowy, pani Marta natychmiast przenosi go na parapet, kładzie tuż obok swojego. Ksiądz Jędrzej uśmiecha się przepraszająco, przecież wie, że cielęcina jest najważniejsza. Marta ją robi najlepiej na świecie, od wczoraj moczyła ją w specjalnej marynacie, z czosneczkiem, no ale cóż, są sprawy wagi najwyższej, plasujące się oczywiście tuż za obiadem, więc rozumie, doskonale rozumie i teraz rozmawiał nie będzie.

I ksiądz Jędrzej pochyla się nad talerzem.

Ale kiedy znów rozlega się sygnał, udaje, że nie widzi wzroku swojej gospodyni, rzuca się ku parapetowi, jest pierwszy, przed jej ręką, łapie telefon i odwraca się w stronę okna, żeby go ten bazyliszek w fartuchu przywiezionym przez niego z Włoch nie zabił wzrokiem.

– Halo?

Ksiądz Jędrzej słucha z rosnącym zdziwieniem, potem delikatnie odkłada telefon na parapet.

– Dostaliśmy siedem tysięcy na konto.

– Nie dostaliśmy, tylko ja dostałam. – Pani Marta patrzy prosto w oczy Jędrzeja.

– Pani, Marto? – Jędrzej wie, jaka to suma dla gospodyni, ale ona spokojna, wyciera ręce, odkłada zmiętą ścierkę, porządnie wiesza przy piecu, wygładza. – A skąd Marta ma takie pieniądze?

– I to mój telefon. – Pani Marta chowa komórkę do obszernej kieszeni rzymskiego fartucha, nie odpowiada od razu, bo i po co. Ale ksiądz Jędrzej czeka, a jedzenie stygnie.

– Gram… trochę… na giełdzie…

– O… hazard to wielki grzech… wielki…

– To szkoda, wielka szkoda – mówi pani Marta, ale pilnie obserwuje swojego chlebodawcę, spod oka spogląda, a w jej głosie nie słychać żalu za grzechy. – Ja nie wiedziałam, że to hazard, to tylko giełda. Ale tak sobie pomyślałam, że dziesięć procent będę przekazywać na te księdza przeszczepy…

Ach, niech ma klecha zagwozdkę! – myśli czule. I ksiądz Jędrzej trze potylicę, udaje, że go to nic nie obchodzi, ale nieudolnie udaje.

– Giełda, mówi pani? A, to miłosierny uczynek…

Piętnaście?

*

Buba siedzi obok Zenka.

Musi złapać oddech, przesadziła, a przecież Julia czeka.

Zenek zbliża twarz do jej twarzy. Biała Dama przestaje zabawiać ludzi, patrzy na nich przenikliwie, kiwa ręką na znak „Nie, nie rób tego”, ale Buba nie widzi, słabo jej jakoś, Zenek podaje jej butelkę mineralnej, przecież świat jest taki piękny, ciepły i spokojny, za chwilę będzie jeszcze cieplejszy i spokojniejszy, bo działka czeka na niego. Buba odmawia ruchem ręki. Zenek rozgląda się, jest bezpiecznie, wyjmuje strzykawkę. Buba chwyta go za rękaw.

– Poczekaj. Musisz brać? – No.

Buba patrzy na strzykawkę.

– Twoja?

– Dostałem. Prawie nowa.

– Zostaw.

– Od Gienka. On jest czysty.

– Nikt nie jest czysty. Zostaw.

Buba z wysiłkiem sięga do kieszeni, da mu, trudno, kupi sobie nową, jakie to ma znaczenie, stać ją. Podaje Zenkowi strzykawkę i igłę. Zenek patrzy z wdzięcznością, nie powinna mu dawać, teraz musi kupić dla siebie, musi mieć przy sobie, myśli, że zawsze, ale może dobry uczynek robi, kto wie?

– Chcesz? – Zenek jest wspaniałomyślny, chce się podzielić, a oni na ogół nie chcą się dzielić. – Chociaż ty to już wyglądasz na gotową… Gotowa jesteś?

– Ja jestem gotowa – mówi Buba i przekonuje swoje słabe ciało do wstania.

*

Nie, Buba, nie chcę. Nie chcę poznawać żadnego faceta.

Nawet fajnego. Nie chcę i już.

– Coś ci jest? A ja ci mówię, że byłoby fajnie, gdybyś przyszła. Romek naprawdę jest równy facet. Przyjechałaś parę tygodni temu i nie masz czasu spotkać się z całą świętą szóstką.

– Widziałam się… Z Krzyśkiem na kawie… I z Sebkiem… wczoraj, wpadł przymocować karnisz. Chcesz kawy?

– Tak.

Nie udało się ani namówić Julii, żeby cokolwiek w mieszkaniu zrobiła, przy czym mógłby pomóc Romek, ani namówić Romka, żeby na przykład Julia mu pozowała. Buba miała też pomysł, żeby Julia przetłumaczyła artykuł, jedyny, który ukazał się o wystawie Romka, na angielski, ale Romek nie widział sensu, a Julia powiedziała, że przy okazji. To właśnie byłaby znakomita okazja – udzielenie komuś pomocy.

Ludzie nigdy nie widzą, że ktoś potrzebuje pomocy.

Nigdy.

Julia podnosi się, idą obie do kuchni. Julia nastawia czajnik, ale go nie włącza. Buba patrzy na nią jak na chorą. Julia wyjmuje filiżankę, wrzuca woreczek herbaty, zalewa zimną wodą, podaje Bubie. Buba patrzy na pływający z wierzchu woreczek.

– To jest kawa?

Julia śmieje się, doprawdy przecież to jest wesołe, bardzo wesołe, nigdy taka nie była, to śmieszne, nie wie, dlaczego Buba się nie śmieje, Julia wylewa zawartość do zlewu, torebka zatyka zlew.

– Co ty robisz?

– Nic. Kawę.

Nasypuje do filiżanki kawy, jest nieobecna.

Buba patrzy do filiżanki podejrzliwie. Lepiej sama zaleje ją wrzątkiem. Potem uważnie przygląda się Julii.

– Poznałaś kogoś?

– Tak. – Julia poprawia się natychmiast. – To znaczy nie.

– Ale ja bardzo cię proszę, przyjdź w sobotę do Róży!

Wszyscy będziemy!

– A ty masz kogoś na stałe? – pyta nagle Julia. – Nie, ja… wiesz…

26
{"b":"100428","o":1}