– Zwariowałeś? – Roman przyglądał się schnącemu płótnu. – Baśka poza tobą świata nie widzi, Piotrek.
– Ja bez niej jak bez jaj…
– Wiadomo. – Roman przewieszał dwa pozostałe szkice.
– Nie było jej w bibliotece, mają tam urwanie głowy, Baśka wyszła wcześniej. Myślisz, że mi o tym powiedziała? O niczym mi nie mówi. Właściwie zaczyna mnie informować. A to różnica. Będę, nie będzie mnie, wybieram się, nie wiem, czy wrócę. Czyja się w ogóle nie liczę?
*
– Nie musiałaś dzwonić, obudziłaś mnie, jesteś dorosła, wiesz, co robisz, szkoda, że nie miałaś czasu ze mną porozmawiać, no ale cóż, dopiero wróciłaś z wojaży…
Cztery zdania złożone w krótki czteropak, Julia znała języki obce, znała język matki, umiała przetłumaczyć te dwadzieścia sześć słów.
To znaczyło:
– Droga córko, co prawda dopiero przyjechałaś, ale czegóż się mogłam po tobie spodziewać. Nie miałaś dla mnie czasu, lecz nie musiałaś dzwonić, po co dzwonisz i mnie budzisz, czy myślisz, że ja w ogóle dbam o cokolwiek, co ma związek z twoim pożałowania godnym trybem życia, za dużo sobie wyobrażasz, co ty sobie myślisz, ja muszę pracować, wkrótce północ, od dawna śpię. Śpię jak dziecko, nie przyszło mi do głowy niepokoić się tobą, mam ważniejsze sprawy na głowie, a myślałaś, że się niepokoję, daj spokój, dziecko, te czasy minęły, jesteś dorosła, skoro byłaś na tyle dorosła, żeby robić, co chcesz, to dalej rób, co chcesz, zobaczymy, kiedy wyjdziesz na tym jak Zabłocki na mydle, no skoro nie miałaś czasu dla matki, twój wybór, a poza tym nie myśl, że te dwa sweterki, które przywiozłaś mi od Marksa i Spencera, to taki rarytas, tutaj też jest ich sklep, zarabiam, mogłabym sobie kupić sama, niepotrzebnie trwonisz pieniądze, lepiej byś oszczędziła, pomyślała o przyszłości, nie trzeba było…
Cztery wypowiedzi zwinięte w krótki rulonik, poręczny, wszędzie się zmieści.
Julia odłożyła słuchawkę i spojrzała na Bubę z pretensją:
– Zadowolona?
– Tak – powiedziała Buba – zadowolona.
– Nawet nie wiesz, co to znaczy taka matka! Wykastruje cię ze wszystkiego! Nic nie rozumie!
– Nie wiem – powiedziała Buba. – Masz rację, nie wiem. I bardzo ci zazdroszczę.
Buba stała w swoich rajstopach w róże na klepce dębowej klasy trzeciej, z sękami, ciepło wylakierowanej, na dużym palcu rajstopy się przecierały, widać było fioletowy lakier. Julia podeszła do Buby, stanęła przed nią, a potem otoczyła ją ramionami i tak trwały w przedpokoju, przy nieprzenośnym telefonie.
– Przepraszam – szeptała Julia w płowe włosy Buby – przepraszam, nie pomyślałam, wybacz mi…
Matka Julii odłożyła słuchawkę z westchnieniem ulgi.
Może się nareszcie położyć, Julka po prostu poszła się spotkać z przyjaciółkami, nie ma w tym nic złego, ona sama wolała kiedyś spotykać się z przyjaciółkami niż zwierzać matce. Taka kolej rzeczy. Nie chciała przytłaczać Julii, dobrze zrobiła, że nie wymknęło jej się „martwiłam się”. To by Julię ograniczało – przyzwoitość nakazuje zadzwonić do domu, w którym się mieszka, i powiadomić rodzinę, ale niech Julia nie czuje się związana tym jej czekaniem, niech myśli, że spała, niech wraca, o której chce, mój Boże, też musi jej być nielekko, wracać na tarczy, dobrze, że wróciła, jakoś się jej życie ułoży… dobranoc, córeczko…
*
– Chcesz się kochać? – Piotr dotknął ramienia Basi.
– Nie… nie wiem… – odpowiedziała i odwróciła się do ściany.
Wobec tego podniósł się i wstał z łóżka.
Basia z trudem przełknęła łzy.
Nie zależy mu na niej, dawniej nie pytał, przytulał ją i głaskał i ich ciała same znajdowały ochotę na miłość. A teraz pyta ją, jak pierwszą lepszą: chcesz czy nie? Nie, tak nie chce.
*
Nie miała ani cienia ochoty na miłość! Od jakiegoś czasu, od dawna.
Posunął się nawet do tego, że pożyczył jakiś durny film, soft porno, podobno niektórym kobietom to się podoba, ale Basia oczywiście się obraziła, trzy tygodnie chodził za nią jak pies i przepraszał. Cholera, facet na jej miejscu by się ucieszył.
Zdał sobie sprawę z absurdalności takiej logiki i przycisnął guzik. Komputer zacharczał cichutko. Skoro nie chce się kochać, to nie, ale to znaczy, że nic ich nie łączy, nic, po prostu Basia się zmienia. Ktoś ma na nią zły wpływ, był tego pewien.
Ilekroć przychodził po południu do domu, Basia była po kieliszku.
– Buba przyniosła, z Bubą piłam, sama nie piję, odczep się ode mnie!
Spojrzał na zegarek, wpół do dwunastej, wszedł do kuchni i wyjrzał przez okno. Z tego okna widział, czy u Buby pali się światło. Teraz było ciemno, mieszkanie po pani Gabrieli, ciotce Buby, było ostatnie za windą, za załomem, naprzeciwko tłuściutkiej sąsiadki, wścibskiego Różowego Dresika. Za późno, żeby pogadać z Bubą, Buba ma jakiś problem, trzeba jej pomóc, i niech nie wykorzystuje Baśki jako towarzystwa do picia, oczywiście, że za późno, ale obiecał sobie, że to zrobi, jutro, najdalej pojutrze.
Noc w szpitalu jest najgorsza. Pozornie życie zamiera, a czasami niepozornie również. W każdą minutę zgaszonych świateł na salach, zapalonych małych światełek, ruchomych kresek na ekranach monitorów, dzwonków nad salą, które nie dzwonią, ale objawiają czyjąś potrzebę żółtawym światłem, w każdą minutę tej ciszy wkrada się śmierć. Niepostrzeżenie, nie ma przecież strażników przy wejściu, nie legitymują, kto wchodzi, zresztą na nic by się to zdało, wykrywacz metalu nie zareaguje, licznik Geigera nie zacznie tykać, promienie ultrafioletowe przejdą na wylot, rentgen nie zostawi śladu na kliszy.
Wszystko na nic, drzwi są uchylone, światło z korytarza pada podłużną smugą na płytki PCW, które jutro rano znowu będą myte i froterowane na wysoki połysk, a ona przychodzi, staje u wezgłowia i myśli sobie: Ten? A może ta? Kogo dzisiaj wezmę ze sobą?
Stoi tak już od dłuższego czasu, chociaż nawet cienia nie ma na podłodze, nawet płytka PCW nie straciła błysku, a jednak stoi. Nie ma nikogo, kto mógłby stanąć z nią twarzą w twarz i zapytać: Co tu robisz? Nie masz tu nic do roboty, zmiataj stąd!
Nie ma żadnych siatek zabezpieczających ani systemów alarmowych, ani żadnego innego sposobu, żeby ją choć trochę powstrzymać. Choć trochę, choć na dzień, dwa, miesiąc. Rok.
Odmawia współpracy i kontaktu z żyjącymi, a przecież im jest najbardziej potrzebne zrozumienie.
Proszę jeszcze o dwa tygodnie…dla mojego ojca,…dla mojej matki,…dla mojego dziecka.
Wtedy zrobię coś…poprawię się,…porozmawiam,…poczuję,…dam szansę, wykorzystam, zapewnię, zamienię na lepsze, dojrzalsze, trwalsze, słodsze, jaśniejsze.
…jeszcze raz, choć raz, zrobię takie pierogi, jakie lubił.
…pojadę do tego sklepu na końcu miasta, który dotychczas był za daleko, żeby kupić, o co mnie proszono.
…porozmawiam, choć nie miałam czasu, teraz będę go miała w bród.
…i kupię te spodnie, które tak chciał mieć,…nigdy nie podniosę głosu,…przeproszę,…poproszę,…podziękuję,…wybaczę,…mnie wybaczą.
Poproszę tylko o następny rok, miesiąc, dzień, godzinę i na pewno nie zapomnę, że obiecałam, że będę lepszy lub lepsza, tylko cofnij się o dwa kroki, odejdź od tego łóżka, jest tyle innych, masz całą salę, inne sale, inne piętra, cały szpital, idź gdzie indziej, do kogoś, kto cię potrzebuje.
Nie przemyka się pod ścianami, pomalowanymi na ciepły, brzoskwiniowy jasny kolor, wcale nie. Przekracza progi i kroczy, stąpa, niesie się dumnie, żadnej pokory w niej nie ma, oto jestem, nie musi wskazywać palcem, wystarczy, że spojrzy. Nawet powietrze nie drgnie.
Noce w szpitalu są najgorsze.
„Popatrz, nawet nie zauważyłam, że umarła, a całą noc nie zmrużyłam oka! Cały czas oddychała, mówię panu!”.
Albo:
„Całą noc nie zmrużyłam oka, tak wyła! Mówiłam, środki by jej jakie dali, ale nie dali, żeby to człowiek jak zwierzę zdychał”. – I ulga, że to nie ona, to nie po nią przyszła wczoraj, to po kogo innego, dzięki Ci, Panie.