– Melodramat! Dzisiaj my wybieramy, tylko melodramat!
– Sensację, dziewczyny, nie bądźcie takie!
– „To właśnie miłość”, „Człowiek w ogniu”, „Nie oglądaj się teraz” – Róża odczytywała głośno tytuły, a głośne NIE i TAK mieszały się ze sobą.
Roman przysiadł na oparciu fotela Buby – Mogę?
– Ty zawsze – powiedziała Buba i przesunęła się, robiąc mu miejsce.
– Uważaj, bo ją zgnieciesz, Buba jest jak motylek, jak już wspomniał Krzysio.
– Raczej ćma, leci do ognia i nawet nie zauważy, że spłonie.
– Krzysiu, wystarczająco daleko od ciebie siedzę, żeby się nie poparzyć twoim jadkiem.
– A ja tylko przypominam, że zanim z poczwarki wykluje się motyl, mija parę lat. Gąsienice są najgroźniejszymi szkodnikami, potrafią zeżreć tysiące hektarów lasu.
– Hej, hej, przestańcie, „Oszukani”, „Niewinni”, „Córka prezydenta”, „Miłość w Białym Domu”. – Róża była niezmordowana.
– „Ojciec chrzestny” jeden…
– Tak! Tak! – krzyknęli wszyscy naraz.
Róża włożyła krążek i wróciła na kanapę. Sebastian usiadł koło Krzysztofa i stuknął go w ramię. – I jest sensacja, wyszło na nasze – szepnął. Róża nachyliła się do ucha Basi.
– Widzisz, sami wybrali melodramat, trzeba im tylko pozwolić wybrać to, co same przedtem wybrałyśmy. To najładniejszy film o miłości, jaki widziałam.
Kiedy Al Pacino stanął jak rażony gromem na widok Sycylijki, Buba lekko dotknęła kolana Romka.
– Ty byś tak właśnie chciał, prawda?
Roman pomyślał, że Buba ma niezwykły dar odgadywania, co komu w duszy gra, albowiem właśnie zrobiło mu się żal, że jego nigdy nie spotka nic tak magicznego, taka wiedza prosto ze wszechświata, absolutne przekonanie, że tak właśnie ma być, jakie pewnego słonecznego południa spadło na Ala Pacino, kiedy wyszedł na spacer w małej sycylijskiej wiosce.
Kiwnął głową potakująco, bo akurat do Buby miał całkowite zaufanie. Ona nigdy nie wykorzysta przeciwko niemu żadnej śmiesznej rzeczy, która jego jest.
Ani tego wieczoru, ani następnego Basia nie zapytała Piotra, co to była za kobieta, którą widziała wysiadającą z ich wspólnego samochodu. Bo po prostu o tym zapomniała. Kiedy nieco podchmieleni wrócili do domu, miała siłę tylko na to, żeby byle jak się umyć i zasnęła kamiennym snem, nie czekając, aż otulają miękkie dłonie Piotra.
Poruszam się cicho i cicho zamykam windę. Sąsiadka na moim piętrze kiedy tylko słyszy ruch na klatce, na pewno staje za wizjerem. Ma przenikliwe oczy, musi mieć takie, bo jest zawsze w ciemnych okularach, jak generał, czuję na plecach ten jej wzrok, kiedy zamykam swoje drzwi i kiedy je otwieram, a robię to najciszej jak potrafię. Mam wrażenie, że jej wzrok przenika przez podwójną płytę jej metalowych drzwi i przez moje, drewniane, ciężkie.
Czuję ten wzrok, wychodząc z windy, więc delikatnieją zamykam, tak żeby nie słyszała, żebym mogła pobyć sama, ale ktoś ściąga windę i metalowa klata rusza z tym swoim głośnym tarciem żelaza w dół.
No i mam rację, ledwie udało mi się zamknąć moje, słyszę, jak tamte się uchylają. Sąsiadka, grubiutka pani w niebieskawym dresie, okrągłe pośladki w tym dresie, to pani sześćdziesięcio- albo siedemdziesięcioletnia, wyobrażam sobie, jak głaszcze swoje ciałko przed lustrem, bo o ciałko trzeba dbać…
Nie chcę mieć sześćdziesięciu lat i głaskać się sama, uchylając drzwi, kto też idzie, zawsze uchyla drzwi, jakby drzemała przy tym wizjerze, więc dlatego wychodzę cichutko i wchodzę cichutko, i nikt mnie nie przyłapuje, a ona tam przy tym szklanym oku patrzy, kto to i do kogo, bo do niej nikt, i drzwi ta sąsiadka tak uchyla, a ja tak nie uchylam, bo przecież nie przyjdziesz do mnie.
*
A więc za trzy godziny będzie w domu. Po dwóch latach.
Niewygodne są siedzenia w samolocie. Ale to tylko dwie godziny z hakiem.
– Pani Julio, odebrałam list polecony, listonosz dał, o proszę. – Koperta w dłoni, wyciągam rękę, to już dwa lata?
– O, z Londynu ten list. – Ramię w granatowym swetrze nie wyciągało się w moją stronę, a jej oczy lizały twoją kopertę bezprawnie.
– Dziękuję – mówiłam i wyrywałam jej twoją obecność, uśmiechałam się i wchodziłam do mieszkania, w którym czekałeś na mnie w białej kopercie z Londynu.
Jeszcze nie, jeszcze nie teraz, za chwilę, za moment, pomiędzy przyjściem listu a zdjęciem pieczęci z pośpiechem…
Forgive me, please, I’m so sorry…
Ty sobie sprawy nie zdajesz, moje dziecko, że z tej mąki chleba nie będzie!
– Przepraszam, napije się pani czegoś?
– Dziękuję, nie.
Stewardesa odchodzi do innych pasażerów, z tym samym ciepłym uśmiechem nachyla się przy następnym rzędzie.
– I will never let you go away – szeptał i wiedziałam, że to prawda, „nigdy” istnieje bardziej niepodważalnie niż cokolwiek, czułam, że to prawda, i nie spełniałam się w oczekiwaniu na najgorsze, tylko byłam ptakiem w jego dłoniach, – Dorit be afraid – mówił i nie bałam się niczego, ani ziemi, ani nieba, ani ognia, ani wody, ani powietrza – tego wszystkiego co jest nim, przecież się nie bałam, bo poza nim nie było świata, ani wody, ani ognia, ani powietrza.
– I love you – mówił i czułam, jak jego dłonie opuszczały moje ramiona, przechodziły na plecy, bluzka spadała do góry, a palce wolno wchodziły pod stanik, moje piersi są ciężkie, lekko opadają, a jego dłonie przechylały się w ich stronę i łagodnie obejmowały moją chłodną nagość…
– Przepraszam, kurczak czy wołowina? Mogą być same warzywa. Kawa czy herbata? – Dziękuję, nie będę jadła.
– I will be back about 8 p.m. – szeptał i całował mnie rano, głowę mam zawsze w poduszce, całował mnie w plecy, usta miał chłodne, łapałam niedbale, nie otwierając oczu, połę jego płaszcza, kiedy się odwracał, szarpałam…
– I have to – powtarzał, ale nie puszczam.
– Naprawdę muszę.
Obejmowałam jego ubrane ciało, jego szorstką marynarkę, jego niebieską koszulę i cienki jasny płaszcz, obejmowałam nagimi ramionami i piersi przytulałam do szorstkości, nachylał się nade mną, całował…
– Muszę iść – szeptał – wrócę koło ósmej – szeptał, a moje piersi czekały przez cały dzień na wspomnienie tego głosu…
Owijałam się ręcznikiem kolorowym, w pasy, słyszałam, jak zjeżdża winda, ktoś się dosiada na niższym piętrze, stałam przy drzwiach i słuchałam, i biegłam do okna, stawałam za firanką, niech nie myśli, że patrzę na niego, ale patrzyłam, oto idzie mój mężczyzna, idzie szybkim krokiem, nie patrzy do góry, nie wie, że stoję w oknie i czekam na niego od tej chwili do ósmej lub do koło ósmej. Jest siódma dziesięć rano, a ja już zaczęłam czekanie, widzę, jak idzie, jak podchodzi do samochodu, wyjmuje zza wycieraczek jakieś papierki z domów publicznych, jakieś rozebrane zdjęcia kobiet przez całą dobę, trzecia godzina gratis, jak podnosi wycieraczki i wyrzuca te folderki z trzecią godziną gratis i nagimi piersiami, otwiera drzwi samochodu, siada i po chwili odjeżdża.
I tak mogłoby zostać. Po co leciałam do niego?
I wczoraj, to było wczoraj, te miliony lat świetlnych były wczoraj:
– Nie odjeżdżaj, wszystko się zmieniło, nie pozwolę ci odejść, teraz będzie inaczej…
Jego głos po tak długim czasie, jego głos, który obiecywał kochać, jego głos…
– Proszę pani, proszę zapiąć pasy!
Nie do wiary, że jednak zasnęła w samolocie, przecież tak się bała latać. Posłusznie spięła metalową klamrę i odchyliła głowę do tyłu. Próbowała rozprostować nogi, miała napuchnięte kostki, ale się nie dało, siedzenie przed nią było postawione do pionu, a miejsca pod nim akurat tyle, żeby wsunąć stopy, kolana prawie dotykały oparcia. Musi poczekać, aż będzie w domu.
O Boże, nie chcę wracać do tamtego mieszkania!
– Ależ kochanie, przecież ty nie masz gdzie wrócić! Czyś ty wymówiła tym ludziom? Nie pomyślałaś, no cóż… jakoś sobie poradzimy, mówiłam: nie stawiaj wszystkiego na jedną kartę, możesz postawić na siebie, ale nie na mężczyznę!