Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Plastikowe torby były teraz o wiele lżejsze, nic dziwnego, sąsiadka z pierwszego piętra dwa razy korzystała z zapasów, raz wieczorem, drugi rano, kiedy poprosili ją, by przechowała klucze do czasu, gdy pojawią się prawowici właściciele mieszkania. Należało ją jakoś przekupić, wiemy już, jaki miała wredny charakter. Nie zapominajmy też o psie pocieszycielu, który również korzystał z ludzkiej hojności, tylko człowiek o kamiennym sercu mógłby oprzeć się jego błagalnym spojrzeniom. Ale, ale, gdzie się podział pies, nie ma go w mieszkaniu, nie wychodził również na ulicę, pewnie jest w ogrodzie. Żona lekarza zbiegła na dół i przyłapała czworonoga, jak pożerał kurę, Rzucił się na nią tak szybko, że nie zdążyła nawet zagdakać. Gdyby staruszka z pierwszego piętra nie była ślepa i codziennie liczyła swój dobytek, lepiej nie myśleć, jak by na to zareagowała i jaki los spotkałby powierzone jej klucze. Pies rozdarty pomiędzy możliwością zakończenia zbrodniczej uczty a groźbą utraty swej pani, nie zastanawiał się długo. Zanim staruszka zdążyła zejść schodami ewakuacyjnymi do ogrodu, zaniepokojona dziwnymi odgłosami dobiegającymi z dworu, zwierzę zdążyło zakopać w pulchnej ziemi resztki kury, zacierając ślady zbrodni i odkładając na później wyrzuty sumienia, po czym radośnie pobiegło na górę za swoją panią, owiewając ciepłym oddechem fałdy spódnicy staruszki, która nawet nie domyśliła się, jak blisko był jej wróg, następnie ułożyło się u stóp żony lekarza i głośnym szczekaniem przyznało się do popełnionej zbrodni. Jego głośne ujadanie wystraszyło sąsiadkę, która dopiero teraz zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie narażony został jej stan posiadania, i zadzierając głowę, krzyknęła ze schodów, Zamknijcie tego psa, inaczej zadusi mi wszystkie kury, Proszę się nie obawiać, zawołała z góry żona lekarza, Nie jest głodny, dostał swoją porcję, a poza tym zaraz wychodzimy, Wychodzicie, spytała zdziwiona staruszka, a w jej głosie zabrzmiała nuta żalu, jakby chciała powiedzieć, Jak możecie zostawić mnie tu samą, ale zamilkła urażona, czując, że jej skarga nikogo nie wzruszy. Nawet najbardziej zatwardziałe serca potrafi ścisnąć żal i stara kobieta nie była w tym wyjątkiem. Urażona nie chciała nawet otworzyć drzwi, by pożegnać się z niewdzięcznikami, którym wspaniałomyślnie pozwoliła przejść przez swoje mieszkanie. Słyszała ich kroki i rozmowy, ktoś mówił, Uważaj, nie potknij się, ktoś prosił, Połóż rękę na moim ramieniu, trzymaj się poręczy, słowa, które pobrzmiewały echem w całym mieście. Zdziwiła ją tylko uwaga kobiety, która skarżyła się, że w korytarzu jest zbyt ciemno i nie widać stopni. Podejrzane było nie tylko to, że kobieta widziała ciemność zamiast jasności, ale również uwaga, że nie widzi stopni. Co to wszystko ma znaczyć, zastanawiała się, próbując skupić myśli, ale czuła taką pustkę w głowie, że w końcu wzruszyła ramionami i powiedziała głośno, Pewnie się przesłyszałam. Kiedy żona lekarza wyszła na ulicę, zdała sobie sprawę ze swej nieostrożności, musi bardziej uważać na to, co mówi, Nie poruszam się jak ślepcy, ale przynajmniej muszę mówić jak oni, pomyślała.

Kiedy wyszli na ulicę, ustawiła swych podopiecznych w dwóch rzędach po trzy osoby. W pierwszym stał jej mąż, dziewczyna w ciemnych okularach, a pomiędzy nimi zezowaty chłopiec. W drugim rzędzie znaleźli się stary człowiek z czarną opaską na oku i pierwszy ślepiec, a między nimi jego żona. Chciała mieć ich blisko siebie, nie tak jak przedtem, kiedy szli gęsiego i w każdej chwili mogli się zgubić, wystarczyło, by minęli liczniejszą lub bardziej agresywną grupę ślepców, którzy niczym wielki parowiec na morzu przecięliby na pół tę niepozorną barkę, historia zna wiele takich przypadków, kiedy tonęły roztrzaskane statki, ginęli ludzie, ich rozpaczliwe krzyki zagłuszał szum fal, a niewzruszony parowiec płynął dalej, nieświadom dokonanych zniszczeń. Podobnie rzecz miała się ze ślepcami, którzy mogli się zgubić przy lada okazji, jeden tu, drugi tam, zatonąć w morzu niewidomych lub odpłynąć jak fala nie znająca celu swej podróży. Żona lekarza nie wiedziała, komu najpierw podać rękę, mężowi czy zezowatemu chłopcu, a może dziewczynie w ciemnych okularach albo ślepym małżonkom, Stary człowiek z czarną opaską na oku był już daleko na drodze do cmentarzyska słoni. Przede wszystkim musi jednak obwiązać całą grupę liną z prześcieradeł, którą przygotowała w nocy, kiedy wszyscy spali. Nie trzymajcie się liny zbyt kurczowo, cokolwiek się stanie, nie puszczajcie jej, pamiętajcie, że nie możecie puścić liny. Musieli zachować między sobą odstępy, ale jednocześnie iść tak, by czuć bliskość drugiej osoby i mieć z nią stały kontakt. Tylko jeden ślepiec nie musiał przejmować się tymi nowymi problemami związanymi z taktyką przemarszu. Był nim zezowaty chłopiec, którego dorośli chronili ze wszystkich stron. Żaden ze ślepców nie zapytał, jak pływają po bezkresnym morzu inni ludzie, czy także obwiązują się liną lub stosują równie wymyślne sztuczki, by nie wypaść z grupy. Odpowiedź byłaby prosta, poza nielicznymi przypadkami, kiedy z nie znanych nam powodów ślepcy stosowali bardziej przemyślne metody przemieszczania się, większość poruszała się po mieście bezładnie, zdając się na łaskę i niełaskę morskich prądów. Dlatego wciąż ktoś się gubił, bezradni ludzie dawali się porwać wielkiej fali, niepewni, czy masa wody ich pochłonie czy odrzuci. Ulegając sile sentymentalnych przyzwyczajeń sąsiadka z pierwszego piętra ukradkiem uchyliła okno, lecz na ulicy panowała cisza, widocznie intruzi opuścili już ten bezludny zaułek. Należało przypuszczać, że staruszce kamień spadnie z serca, bo nie będzie musiała się z nikim dzielić żywym inwentarzem, ale o dziwo z jej ślepych oczu spłynęły dwie łzy i po raz pierwszy zadała sobie pytanie, czy warto dalej żyć. Nie umiała na nie odpowiedzieć, ale przecież odpowiedź nie przychodzi na zawołanie, jedynym rozwiązaniem jest cierpliwie czekać.

Dom, w którym wynajmował pokój stary człowiek z czarną opaską na oku, znajdował się kilkanaście przecznic dalej, lecz wszyscy zgodnie uznali, że darują sobie tę wizytę, nie było tam jedzenia, ubrań nie potrzebowali, a książki stały się teraz bezużyteczne. Na ulicach roiło się od ślepców poszukujących pożywienia. Plądrowali sklepy, wychodząc na ogół z pustymi rękami, po czym naradzali się, dokąd pójść, czy zostać w tej dzielnicy, czy ryzykować eskapadę do innej części miasta. Bez wody, prądu i gazu nie można było gotować, gdyż groziło to pożarem, nie mówiąc o tym, że do przygotowania przyzwoitej strawy, która smakiem choć trochę przypominałaby dawne posiłki, potrzebne były przyprawy, sól i olej. Gdyby przynajmniej znalazły się jakieś warzywa, można by je zagotować albo wrzucić do wrzątku kawałek mięsa, poza kurami i królikami chodziły przecież po mieście psy i koty, może udałoby się coś złapać. Niestety, były to tylko marzenia, gdyż nauczone doświadczeniem zwierzęta stały się nieufne i nawet oswojone czworonogi łączyły się w grupy i polowały na polujących, mając tę przewagę, że widziały, dzięki czemu potrafiły zarówno uciekać, jak i skutecznie atakować. Dlatego też w zaistniałych okolicznościach najbardziej poszukiwanym jedzeniem stały się konserwy. Po pierwsze, nadawały się do natychmiastowego spożycia i nie trzeba było ich gotować, po drugie miały poręczne opakowania i łatwo dawały się przenosić. Co prawda na każdej puszce znajdowała się data ważności, która określała termin przydatności produktu do spożycia, po którym konsumpcja stawała się nieprzyjemna, wręcz ryzykowna, ale człowiek potrafi przyzwyczaić się do wielu rzeczy. Wkrótce po mieście zaczęło krążyć powiedzenie oparte na starym przysłowiu, Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, które przewrotnie zamieniono na bardziej pasujące do nowych okoliczności, Czego oczy nie widzą, tego żołądek nie czuje, co oznaczało, że da się przełknąć każde świństwo. Idąca przodem żona lekarza zastanawiała się, jak podzielić resztę żywności, czy wystarczy jej na jeden posiłek. Nie brała pod uwagę psa, który świetnie sam dawał sobie radę i najadł się do syta rano, wbijając ostre kły w szyję bezbronnej kury, odbierając jej tym samym głos i życie. Pomyślała, że jeśli nikt nie splądrował ich domu, powinna tam znaleźć trochę konserw. Nie było tego wiele, tyle, ile potrzebowało bezdzietne małżeństwo, ale zawsze mogły się przydać. Musiała pamiętać, że jest ich siedmioro, więc i te zasoby szybko stopnieją, nawet jeśli będzie wydzielać głodowe porcje. Jutro muszę wrócić do podziemnego magazynu, pomyślała, choć nie wiedziała jeszcze, czy pójdzie sama, czy poprosi męża lub pierwszego ślepca, który jest młodszy i ma więcej sił, by jej towarzyszył, ktoś musi pomóc jej dźwigać torby. Chodziło też o szybkie zebranie jak największej ilości jedzenia i sprawne wycofanie się z zatłoczonego sklepu. Sterty śmieci na ulicach stawały się coraz większe, ulewne deszcze sprawiły, że ludzkie odchody rozlewały się cuchnącymi kałużami. Wszędzie wokół kobiety i mężczyźni publicznie załatwiali swoje potrzeby, pozostawiając zarówno ślady o rzadkiej konsystencji świadczące o biegunce, jak i ekskrementy przypominające gęstością pastę do butów. Powietrze wchłaniało fetor brudnych ulic, a smród przybierał formę gęstej mgły, przez którą trudno było się przedrzeć. Na otoczonym drzewami placu, gdzie pośrodku stał pomnik, kilka psów pożerało ludzkie zwłoki. Biedak musiał umrzeć kilka minut wcześniej, gdyż jego ciało jeszcze nie zdążyło zesztywnieć i psy z łatwością odrywały od kości kawałki mięsa. Samotny kruk skakał w pobliżu, czekając na dogodną chwilę, by uszczknąć coś z tej uczty. Żona lekarza szybko odwróciła głowę, lecz za późno. Jej ciałem wstrząsnął skurcz, zwymiotowała raz, drugi, trzeci, jakby to ją szarpała sfora rozwścieczonych psów, przeszył ją dreszcz bezgranicznej rezygnacji. Tu doszłam i tu chcę umrzeć, pomyślała. Co ci jest, spytał zaniepokojony mąż, opasani liną, wystraszeni ślepcy otoczyli ją ciasnym kręgiem. Co ci się stało, zaszkodziło ci jedzenie, spytał znów lekarz, Może było nieświeże, Ja nic nie czuję, Ani ja. Na szczęście byli ślepi, słyszeli tylko szczekanie podnieconych zwierząt i żałosne krakanie samotnego ptaka, gdyż w zamieszaniu któryś pies, przez nieuwagę, bez złych zamiarów ugryzł go w skrzydło. Żona lekarza wiedziała, że musi coś powiedzieć, Przepraszam, ale nie mogłam się powstrzymać, sfora psów zjada zdechłego kundla, Czy to nasz piesek, spytał zezowaty chłopiec, Nie, nasz piesek, jak go nazywasz, jest zdrowy. Rzeczywiście, wierny stróż szedł za nimi krok w krok, trzymając się jednak w pewnej odległości. Zjadł kurę, więc nie jest głodny, zauważył pierwszy ślepiec, Już ci lepiej, spytał lekarz, Tak, chodźmy, A nasz piesek, znów zapytał zezowaty chłopiec, To nie jest nasz piesek, po prostu za nami idzie, może zechce zostać z innymi psami, to jego przyjaciele, kiedyś wałęsał się z nimi po mieście, Muszę się załatwić, jęknął nagle chłopiec, Teraz, Tak, boli mnie brzuszek, dłużej nie wytrzymam. Nie było innej rady, chłopiec musiał ukucnąć tam, gdzie stał. Żona lekarza znów zwymiotowała. Po kilku minutach ruszyli w dalszą drogę. Kiedy przeszli przez plac i znaleźli się w cieniu drzew, żona lekarza obejrzała się za siebie. Zewsząd nadciągały wygłodniałe psy, wybuchła walka o resztki uczty. Nawet pies pocieszyciel, który rano najadł się do syta, nie mógł się powstrzymać, zawrócił i z nosem przy ziemi pobiegł do ujadającej sfory czworonogów. Jak widać uległ sile przyzwyczajenia, gdyż wystarczyło jedno spojrzenie, by znaleźć cel, do którego prowadził ślad.

43
{"b":"100420","o":1}