Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ja…?!!!

– A jak nie pani, to pani mąż. Ten, z którym pani była wtedy. Bo przecież z mężem pani była, nie?

Oszołomiona i zaskoczona, już chciałam zaprotestować z wielką energią, kiedy nagle przypomniałam sobie ów wieczór zbrodni i słodkiego pieska w stanie dzikiego zdenerwowania. Ależ, na litość boską, mnie samej przyszło wówczas do głowy, że on coś widział i coś wie! Boże jedyny, on tu przecież był…?

– Żeby nie wiem co widział i wiedział, już tego nikomu nie powie – oznajmiłam ponuro. – Nie żyje od ładnych paru lat. Ja zaś o niczym nie mam pojęcia, bo rozeszliśmy się zaraz potem i ani słowa od niego na ten temat nie usłyszałam.

– Ale Terliczak o tym nie wie i myśli, że pani wie. On już od jakiegoś czasu różne takie uwagi robił, z tym że przedtem nic, ani słowa, dopiero jak te zwłoki znaleźli…

– Podejrzanie to brzmiało – stwierdziłam po długiej chwili namysłu. – I muchy się czepiał. Głupi czy jaki, nie mógł powiedzieć wyraźnie i wprost? Denerwuje mnie tylko niepotrzebnie. A jak już tak plotkujemy, panie Waldku, to od czego on się tak potężnie wzbogacił?

– Podobno właśnie na bursztynie, ale nie wiem jakim sposobem, bo w późniejszych latach takiego wielkiego wyrzutu nie było. Możliwe, że z tych wcześniejszych sobie zgromadził i sprzedał hurtem. Z jakiejś okazji skorzystał i wziął dobrą cenę. Tego dokładnie nikt nie wie.

Ocknęło się we mnie nagle zaniedbane śledztwo. Swoje zaczęłam myśleć, ale nie musiałam mówić od razu wszystkiego. Słodki piesek tu był, wrócił roztrzęsiony, czy nie oglądał przypadkiem samej zbrodni albo chociaż jej rezultatów? Tego ukrywania zwłok w dziczym dole, wynoszenia bursztynu…? Trzy worki mieli z jednego śmietniska, a łowili przecież i wcześniej, więc może cztery, a może nawet pięć, dobrą chwilę musiało to wynoszenie potrwać. I sprawców mógł widzieć…

Zimno mi się jakoś zrobiło. Słodki piesek rozchodził się ze mną dosyć dziwnie, można powiedzieć niedbale, nie dopilnował wspólnoty majątkowej, nie usiłował podzielić samochodu… No, powiedzmy, że samochód był bezsprzecznie mój… Ale przynajmniej powinien był próbować, pasowałoby mu to do charakteru bardziej niż powściągliwość. A nawet swoją lampę stojącą zostawił… I zaraz potem kupił mieszkanie. Krążyły wśród przyjaciół i znajomych jakieś plotki o majątku mojej następczyni, z tym że majątek ulągł się nagle, wcześniej go nie było… Ludzie o sobie wzajemnie wszystko wiedzą, do licha, powinnam może przypomnieć sobie owe chwile dokładnie i porządnie…?

Nie szkalujmy nieboszczyka, ale jednak…?

A ten szakal tutaj czynił swoje tajemnicze uwagi tak jadowicie i złośliwie… Wręcz z nienawiścią. Z jakiej przyczyny miałby go nienawidzić? A przy okazji zdaje się, że i mnie…

– Cholera – powiedziałam ponuro.

Waldemar, może przez te japońskie kulki, popadł nagle w nastrój do zwierzeń.

– Tak naprawdę, to ja nigdy nikomu nie powiedziałem wszystkiego – wyznał, oglądając pod światło dosyć dużą bryłkę. – O, niech pani popatrzy, pajączek! Cały, w doskonałym stanie! To przecież czegoś takiego na żadne kulki nie sprzedam… Pytali mnie, wtedy i później, czy czegoś nie widziałem, powiedziałem, że nie, a to nieprawda.

– A co pan widział?

– Ludzi. Z okna patrzyłem, ciemno było wtedy, ile to…? Siedemnaście lat temu… Wylazłem z domu i podkradłem się, ale za późno, bo z początku mi się nie chciało. Najpierw wydawało mi się, że widzę dwóch, potem mignął mi w oczach trzeci i dopiero po tym trzecim zaciekawiłem się porządnie.

Spróbowałam tę informację uściślić.

– Gdzie pan ich widział dokładnie? I co robili?

– A czy to może być dokładnie w ciemnościach? Dwóch się ruszało koło domu. A trzeciego zobaczyłem z boku, przy lesie, i tak mi się wydawało, że on podgląda. Dlatego sam też poleciałem podglądać.

– I co?

– I nic. Zanim wylazłem, no, musiałem się ubrać, zimno było, a jeszcze nie chciałem skrzypieć drzwiami, żeby się matka nie obudziła, więc trochę to trwało. Jak się podkradłem, to już mi oni wszyscy z oczu zginęli i tylko samochód zawarczał, tam dalej, w dole. Nawet chyba dwa samochody, jeden po drugim. I tyle.

– Wygląda na to, że obejrzał pan sam koniec imprezy – orzekłam po namyśle. – Która to mogła być godzina?

– Jak wychodziłem, to już po dwunastej. Przedtem zegar u nas bił.

– Że też nie poleciał pan patrzeć wcześniej…!

– A skąd ja miałem wiedzieć, że tam się będą działy takie rzeczy! Spałem już, ten zegar mnie rozbudził. A tak naprawdę, to popatrywałem w tamtą stronę, bo byłem ciekaw, czy jaki kupiec do nich nie przyjdzie.

– A ten, jak mu tam, Terliczak, mógł patrzeć od początku… I nikogo pan nie rozpoznał?

– Nikogo. No, prawie nikogo…

– A Franio?

– Co Franio?

– Jakiś Franio podobno tu bywał?

– A, Franio…! No tak, pamiętam. Pośrednik to był, kupiec, taki kleszcz, co się wszędzie wkręci, młody, ledwo parę lat starszy ode mnie. Wszystko robił, sam zbierał, łowił, nawet na ryby wypływał, kombinował z każdym, przemyt załatwiał… Nie bardzo solidny, ale za to operatywny. Od tamtej nocy zniknął i nikt go tu już nie widział.

– I Frania przy tej zbrodni nie było?

– Nie wiem. Mógł być. Ja go nie rozpoznałem.

Uparcie usiłowałam myśleć twórczo, bez większych sukcesów.

– Zaraz, panie Waldku… Mówił pan, że ten bursztyn z muchą miał pan w ręku i widział go pan z bliska…?

– A tak, ale to wcześniej. Jeszcze widno było, pomogłem im to nieść z plaży, wie pani, taki chłopak to wszędzie wetknie swoje trzy grosze. I ubłagałem, żeby mi pokazali, już w domu. Ona to schowała do takiego mniejszego worka, nie pamięta pani? Też pani tam była.

– Ludzie mi zasłaniali i nie chciałam być nachalna. Na worek nie zwróciłam uwagi… Chociaż coś mi się majaczy, miała go chyba na szyi…?

– Przez ramię zawieszony. Za to noszenie, z grzeczności, pokazała mi. To była jedyna rzecz na świecie, w życiu nie zapomnę. Bryła taka, przezroczysta, odłamana, a w środku ta złota mucha. Pod światło było ją doskonale widać. No i ciekaw byłem, komu sprzedadzą i za ile, bo ja bym za miliony nie sprzedał. Dlatego spoglądałem, a że mnie sen zmorzył, to trudno się dziwić.

A pewnie, wedle mojego rozeznania, był na nogach od wschodu słońca do późnego wieczora. Gdyby siedział w zimnych i wilgotnych zaroślach, z pewnością by wytrzymał, ale w domu, w cieple…

Natomiast zarówno słodki piesek, jak i ten upiorny Terliczak… Obu ich zarośla trzeźwiły, a przysięgnę, że tu byli, i jeden, i drugi! Co, do stu piorunów, mogło przydarzyć się potem…?

– Mógłby ten palant powiedzieć wyraźnie, o co mu chodzi i co widział – mruknęłam z niechęcią. – Coś by się może wyjaśniło. Siedemnaście lat, tylko patrzeć, jak nastąpi przedawnienie. Ze mnie pożytku nie wydoi, bo nic nie wiem kompletnie.

– Może on właśnie na to czeka? Na przedawnienie?

– To chyba sam ich pomordował. Ale nie widzi mi się. Zaraz, a ten Franio… Miał on jakieś nazwisko?

– Mieć, to miał, ale ja nie wiem jakie. Wszyscy go tu znali z imienia, Franio i Franio…

Westchnęłam, patrząc przez okno na wracającego do domu dziadka. Widać go było w świetle lampy nad drzwiami. Ogień pod beczką już gasł.

– Wie pan co, ja się muszę poważnie zastanowić. Zdaje się, że zaniedbałam sprawę. Mam okropne obawy, że mój mąż też tu wtedy był i Bóg raczy wiedzieć, co widział, a za to jego sobie obejrzał ten piekielny Terliczak…

Waldemar poderwał nagle głowę znad dwóch bursztynowych stosów i popatrzył na mnie. Z politowaniem, z naganą, ze zgorszeniem i w ogóle jak na głupią. Zdaje się, że zrozumiałam jego spojrzenie i coś mi się w środku zrobiło…

* * *

Szał na japońsko-kulkowym tle ogarnął wszystkich do tego stopnia, że w wyciąganych z morza śmieciach płaskie lekceważyli i zostawiali odłogiem, wybierając tylko pękate. W pierwszej fazie obłędu kupiec od kulek konkurował z Baltazarem, który, zły jak diabli, z konieczności zaczął płacić drożej. Po krótkim czasie musieli się jakoś dogadać, bo Baltazar złagodniał, odzyskał dobry humor i sam zaczął kupować dla Japończyków, trzymając się uzgodnionej ceny. Płaskie też brał, tyle że znacznie taniej i zdaje się, że ogólnie wyszedł na tym interesie całkiem nieźle.

28
{"b":"100414","o":1}