Przy tym błąkaniu się po plaży, wręcz relaksowym w porównaniu z pierwszą, rozszalałą, kilkudniową gorączką złota, rychło wpadł mi w oko facet, którego od razu rozpoznałam po sylwetce. Jakże, to na niego właśnie zwracał mi uwagę słodki piesek, siedemnaście lat minęło, a on nic się nie zmienił, jak był piękny, tak pozostał. Młodość już go dawno odbiegła, musiał być starszy ode mnie o całe pokolenie, sześćdziesiątkę niewątpliwie przekroczył i może dlatego nie wchodził już głęboko do wody, najwyżej odrobinę, w długich gumiakach i z siateczką w ręku, prawie tak samo jak ja. Zamienialiśmy ze sobą parę słów od czasu do czasu, bo na tej plaży wszyscy się znali, a mnie, nie wiadomo dlaczego, pamiętano z przeszłości.
Nim się zdążyłam obejrzeć, zaczął mnie upiornie denerwować. Gdzie ja, tam i on, w dodatku mam go za plecami, a potem nagle odnajduję w przedzie. Co za cholera jakaś, powietrzem przefruwa…?
Otóż nie. Nie powietrzem, tylko po ziemi. Zorientowałam się, że posiada motorower, pojazd, zwany niegdyś wypierdkiem mamuta, i nazwa wydała mi się ze wszech miar odpowiednia. Zostawiał go w lesie, tuż pod wydmami, wracał do niego i znacznie szybciej niż ja przejeżdżał do następnego przejścia, wybiegał na plażę i zbierał albo wygarniał, co się tam pojawiło, od ust mi niejako te łupy odejmując. Zirytowało mnie to do tego stopnia, że zaczęłam zmieniać kierunek wcale nie tak, jak chciałam, tylko jemu na złość. Skoro spodziewał się, że pójdę dalej, zawracałam. Bez sensu, wiedziałam już przecież, że za mną nic nie ma, ponosiłam same straty, ale znieść nie mogłam tej ustawicznej konkurencji, nie po to pozbyłam się własnego chłopa, żeby mi teraz przed nosem latał obcy. Pazerny był przy tym i chciwy, widać było, jak się śpieszy, żeby każdą, bodaj najmniejszą kupkę wygarnąć przede mną. Rozumieć, rozumiałam go świetnie, ale to w żadnym stopniu nie łagodziło moich uczuć. Hiena cholerna i szakal.
Znienawidziłam go ostatecznie przez własną głupotę.
W połowie drogi między Leśniczówką a Piaskami, gdzie trzymał się mojego boku jak rzep, wyrwało mi się lekkomyślnie, że tu już nic nie ma, jałowy teren, idę do ruskich. Przyśpieszyłam kroku i poszłam. Facet znikł mi z oczu, doznałam ulgi, po czym ujrzałam go daleko przed sobą, kiedy znalazłam się już po wschodniej stronie portu w Piaskach. Widziałam, jak wygarnia coś z wody i szlag mnie trafił piramidalny. Rzecz jasna, znów zawróciłam.
O celach podrywczych nie mogło być mowy. Te parę zdań, wymienianych w przelocie, wystarczyło, żeby się zorientować. Nie lubił mnie tak samo jak ja jego, z zaciętością pozbawiał mnie zdobyczy, perfidnie plątał się przy mnie, jakby sobie z tego zrobił jakąś dyscyplinę sportu. Może i miał prawo, ostatecznie on był miejscowy, a ja przyjezdna, ale w obliczu bursztynu miałam gdzieś jego prawa, akurat ja jedna mam być taka szkodliwa, rzeczywiście…! Patrzeć już na niego nie mogłam.
Bursztyn owego roku pałętał się wszędzie, do tego stopnia, że z kałuży koło portu, tuż przy łodziach, wyciągnęłam cztery piękne sztuki, nie wchodząc nawet do wody. Kawałki luzem telepały się w morzu. Śmieci wyrzucało na piasek, wstawanie na czarne czubki drzew weszło mi w nałóg, Waldemar wyskakiwał na dwie godziny o wczesnym poranku i wracał z wielką torbą. Nie on jeden, inni też, wygarniali, co podeszło, i potem już dawali spokój, zajmując się rybami, do tych resztek, zbierających się przy brzegu w ciągu dnia, prawie nikt się nie przymierzał. Głównie ja i ten podły łobuz. Prawdziwi rybacy-bursztyniarze czatowali na większy wyrzut.
O świcie któregoś dnia wstrętny szakal jakoś nie zdążył przede mną albo zaczął na innym terenie. Poprzedniego wieczoru morze podsunęło czarne zwały, o szóstej robiło się już ciemno i nic nie było widać, rybacy dali spokój wywlekaniu tego chłamu na brzeg. W nocy część śmieci wylazła samodzielnie, reszta zaczynała ulegać rozproszeniu, ale na piasku pozostały wczorajsze góry, wzbogacone nocnym wyrzutem.
Podjechałam pierwszym autobusem do Leśniczówki, z zapartym tchem wyleciałam na plażę i ruszyłam w prawo, do Piasków. Ledwo się rozwidniło, bo chmury pokrywały niebo i biały dzień nieco zwłóczył, zorientowałam się od razu, że gdyby nawet ktoś szedł przede mną wcześniej, nic by nie widział, świeżych ludzkich śladów jednakże nie było, nikt zatem nie szedł. Szansa dla mnie! Z wypiekami i biciem serca, w euforii, wlazłam w to bogactwo.
Pewnie, że kobył po piętnaście i dwadzieścia deka nie mogłam się spodziewać, ale nawet gdybym takie znalazła, nie wiedziałabym, co z nimi zrobić, bo od przecinania ręka by mi uschła. Patrzeć i zachwycać się, nic innego. Te mniejsze za to doskonale nadawały się na medaliony, wisiory, naszyjniki, i oczyma duszy już widziałam te ozdoby, jakie sama, własną ręką, zdołam z nich wykonać. Niebo, znalazłam się w niebie…
Przegrzebałam cały wał, zdumiona ilością zaniedbanych i przeoczonych płaskich placków w wyciągniętych siatkami kupach. Przy odrobinie doświadczenia bardzo łatwo stwierdzić, co wyszło z morza samo, a co zostało wywleczone. Ślepi byli, w ciemnościach już łowili, czy co…?
O następne sto metrów dalej leżały kolejne kupy, do których zmierzałam w błogości i bez pośpiechu, bo aż po horyzont nikogo nie było widać, a najbliższe przejście przez wydmy znajdowało się pół kilometra dalej w przodzie. Geologowie już nie wiercili, konkurencja mi nie groziła. Dotarłam do początku złotej żyły i zagłębiłam się w rozgrzebywanie jej do tego stopnia, że straciłam z oczu świat.
– A pani już tu, co? – powiedział nagle jakiś głos nad moją głową. – Pracowita baba!
Podskoczyło we mnie wszystko, omal mnie nie zatchnęło, spojrzałam, oczywiście, ten piękny, upiorny szakal, nagła krew…! Żeby facet w tym wieku tak się trzymał, to po prostu zwyczajne świństwo!
– Zależy do czego – odparłam grzecznie przez zaciśnięte furią zęby. – Do gotowania obiadów i zmywania garnków na pewno nie.
– A taki pani przeoczyła. O…!
Wyjął z kieszeni i ze złośliwą uciechą pokazał mi bursztyn chyba trzydekowy, gestem brody wskazując zarazem dalszy ciąg czarnego, napoczętego wału. Nie do pojęcia było, że przez samą siebie trupem nie padłam, idiotka szczytowa, zamiast przelecieć to najpierw wzdłuż i popatrzeć, czy nie leży coś dużego, wdałam się w detale. Oślica galaktyczna. No dobrze, oślica oślicą, ale skąd on się tu wziął, do wszystkich diabłów, w takim tempie przyleciał od przejścia…?
Uświadomiłam sobie, że pół kilometra ostrym krokiem to jest zaledwie pięć minut, i zrobiło mi się niedobrze.
– Ale że pan tylko zbiera…? – powiedziałam z jadowitym zdziwieniem, bo składanie mu gratulacji przekraczało moje siły, do takiej szlachetności nie dorosłam. – Kiedyś pan sam łowił. Dlaczego teraz nie?
– A, to pani pamięta…?
– Pewnie, że pamiętam. Dlaczego…?
– Moi synowie teraz ciągną, trzeba młodszym robotę zostawić. A mnie się reumatyzm przyplątał, zimna woda to już nie dla mnie. I dosyć się nawyciągałem. Pani też…
– Co ja też? Reumatyzmu jeszcze nie mam.
– Też pani chyba nieźle na tym wyszła…?
Wzruszyłam ramionami, nie podtrzymując konwersacji. W trakcie rozmowy kontynuowaliśmy zbiory, grzebał mi tuż pod nosem, porzuciłam zatem tę pierwszą górę i przeszłam dalej za jego plecami. Zbliżył się natychmiast, wyraźnie pilnując, żebym przypadkiem nie dopadła okazalszej zdobyczy. Zaczęło mi się robić ciemno w oczach, pomyślałam, że jeśli spróbuje wyrwać mi coś z ręki, ugryzę go. Jak Boga kocham, nie strzymam, ugryzę z całej siły!
Przeczuł chyba krwiożerczy zamiar, bo przyzostał o jakie dwa metry, ale po chwili zrobił to samo co ja, za moimi plecami przesunął się do przodu. Od tego wzajemnego mijania się dostałam drgawek w sobie, to nawet wymarzeniec tak się po mnie nie kotłował, cała przyjemność była zmarnowana! Zastanowiłam się, czy nie porzucić miejsca i nie pójść w ogóle gdzie indziej, a on niech się tym wałem udławi, ale miałam obawy, że też pójdzie i znów mnie dogoni. Za to tutaj, przy takim pośpiesznym grzebaniu i patrzeniu mi w zęby, nie wszystko wybierze, ja też zapewne dużo przeoczę, wobec czego warto będzie przylecieć tu jeszcze raz, jak już się go jakoś pozbędę.