Menopauza
Siedział przy tym swoim cholernie starym, cholernie drogim i cholernie drewnianym biurku, wpisywał te swoje łacińskie dyrdymały w moją kartę pacjentki i tak od niechcenia rzucił mi za kotarę, za którą wkładałam rajstopy:
– To była pani ostatnia menstruacja. Nawet mu głos nie zadrżał.
Czy kobieta w pierwszych godzinach menopauzy może natychmiast popaść w alkoholizm?
Byłam prawie pewna, że może, bo miałam wyraźne symptomy odstawienia, gdy mój plastikowy kubek pozostawał pusty dłużej niż dziesięć minut. W zasadzie chciałam zapytać o to mojego ginekologa, ale on był chyba nawet bardziej pijany niż ja, więc zrezygnowałam. Zresztą, patrzył na mnie tak dziwnie. Jak gdyby chciał mnie rozebrać wzrokiem. Naprawdę. Tak właśnie patrzył. Nawet jeśli nikt dawno nie chciał mnie rozebrać czy to wzrokiem, czy tak naprawdę, to ja ciągle jeszcze pamiętam – mimo że od kilku godzin jestem w menopauzie – jak może patrzyć na kobietę mężczyzna, który chciałby rozebrać ją wzrokiem. Nawet jeśli jest to jej ginekolog. Naprawdę pamiętam.
Patrzyłam na niego, gdy nalewał mi kolejną whisky do przezroczystego plastikowego kubka stojącego na blacie jego dębowego biurka i zastanawiałam się, czy ginekolog – nie tylko ten mój tutaj, ułożony jak cegły na niemieckiej budowie, ale tak generalnie – w swoim gabinecie może patrzeć na kobietę tak, jak gdyby chciał ją rozebrać wzrokiem? Nawet jeśli sto dwadzieścia cztery minuty wcześniej rozebrała się przed nim całkowicie z własnej woli i on wpatrywał się w jej krocze jak biolog przez mikroskop w zupełnie nową bakterię? Czyli stricte naukowo? Zresztą i tak podziwiam go za to. Ile może być nowych bakterii na tym świecie?
Zawsze zastanawiałam się, dlaczego kupowałam nową bieliznę przed każdą wizytą u ginekologa.
Opróżniałam swoją skarbonkę – Andrzejowi mówiłam zawsze, że zbieram pieniądze na studyjną wyprawę do Nepalu – szłam do najlepszego sklepu w mieście i przymierzałam te wszystkie bielizny, które wyglądały tak bardzo sexy na modelkach w telewizji. I zawsze było tak samo. Wracałam z nową bielizną i starym przyrzeczeniem, że już nigdy tam nie pójdę.
Bo jakże może być inaczej? Wchodzi się rano, zaraz po otwarciu, do tego sklepu i te panienki wyglądają, jak gdyby wstały o północy, aby tak wyglądać, jak wyglądają. To jest bardzo deprymujące dla normalnych kobiet i zaczyna się mieć negatywne uczucia zaraz przy wejściu. A to dopiero początek. Potem one chodzą za człowiekiem po całym sklepie jak córki za macochą i doradzają zawsze bieliznę o dwa numery za małą, aby się przypodobać, a potem, gdy idzie się do przymierzalni, to przynoszą tę dwa numery za małą razem z tą normalną, o dwa numery większą. Tak na wszelki wypadek, „gdyby pani nie czuła się w tej pierwszej całkiem wygodnie”.
I jest się w tej przymierzalni, i już po minucie dostaje się „syndromu ucieczki”. To uczucie jest szczególnie intensywne w przymierzalniach „najlepszych sklepów w mieście” (sprawdziłam to w kilku miastach). Oni tam między innymi za moje pieniądze montują te neonowe, kryptonowe lub wypełnione innymi toksycznymi gazami świetlówki, produkujące miliony lub nawet tryliony luksów światła (pamiętam z fizyki, że natężenie światła mierzy się w luksach; już wtedy kojarzyło mi się to z luksusem). Obijają ściany, a czasami nawet sufity, kryształowymi lustrami i każą w takich warunkach zdjąć wszystko z siebie i włożyć te ich luksusowe LaPerle lub Aubade w cenie średniej pensji salowej w szpitalach warszawskich. W tych luksach i lustrach widać w szczegółach strukturę małej blizny na ramieniu po szczepieniu przeciwko gruźlicy z dzieciństwa, a co dopiero celulitis, zmarszczki lub „uzasadnione wiekiem przebarwienia skóry”. Te widać w tych warunkach jak powiększoną do formatu A2 lub A1 kserokopię aktu urodzenia. Strasznie wyraźna i wyrazista kserokopia. W tych luksach i przy tych odbiciach w lustrze przypominają się nagle człowiekowi wszystkie telewizyjne reportaże lub artykuły w „Newsweeku” o „niebezpieczeństwach operacji plastycznych” i zaczyna się nagle rozumieć, dlaczego kobiety „w niebezpieczeństwie” podejmują takie ryzyko. I nagle zaczyna się im zazdrościć tej odwagi i samemu chciałoby się wybiec z tej przymierzami prosto na operację plastyczną, aby wyciąć sobie zmarszczki, szczególnie te najbardziej oporne na najdroższe kremy.
Wychodzi się potem z takiej przymierzalni i czuje się człowiek jak kobieta, która w radiu, przed całą Polską, musiała głośno powiedzieć, ile ma naprawdę lat. Następnie idzie się do kasy, aby dopiero tam – płacąc średnią pensję warszawskiej salowej kasjerce, która wstała o północy, aby tak wyglądać – przyjąć z uśmiechem na ustach prawdziwy cios. I potem, mając swoją godność, wychodzi się ze sklepu jak gdyby nigdy nic. I potem, przynajmniej ja, „jak gdyby nigdy nic” idę do najbliższego miejsca, gdzie można usiąść i gdzie sprzedają alkohol.
Ale tak obiektywnie mówiąc, to ta bielizna na tych anorektycznych modelkach wygląda naprawdę sexy. Tak niezwykle sexy, że Andrzej przerywa czytanie gazety lub swoich finansowych raportów i spogląda na ekran telewizora. A nie spojrzał na ekran telewizora nawet wtedy, gdy Redford tańczył z nią w „Zaklinaczu koni”, a ja nie mogłam się opanować i zaczęłam w fotelu łkać na głos i to było słychać. Usłyszał, że płaczę, spojrzał na mnie tym swoim spojrzeniem z serii „co ta baba znowu wymyśla” i wrócił do swoich papierów, nie pytając o nic i nie spoglądając nawet przez milisekundę na ekran telewizora. Ale przy tych modelkach spogląda.
I wtedy, przy tym Redfordzie, było mi przykro. Bo przecież tak naprawdę to ja tę bieliznę kupowałam wcale nie dla mojego ginekologa. Zupełnie nie. I wtedy myślałam, że nienawidzę, nie wiem nawet kogo lub co, za to przemijanie czasu, które rujnuje mi skórę zmarszczkami, za tę cholerną grawitację, która przyciąga moje piersi do ziemi, za ten metabolizm, który odłoży mi tłuszcz, nawet gdybym sałatę popijała wodą mineralną bez gazu, i za to nieuchronne nabywanie mądrości, która każe mi myśleć, że może już być tylko gorzej. I mimo tej mądrości regularnie opróżniam moją skarbonkę z „oszczędności na Nepal”, idę skatować swoje ego w przymierzalni i kupuję coraz droższą bieliznę, wmawiając sobie, że u ginekologa wypada rozebrać się z drogiej bielizny, a tak naprawdę licząc, że zdejmie ją ze mnie Andrzej.
Ale Andrzej nie zdejmuje ze mnie nic od siedmiu lat, dziesięciu miesięcy i czternastu dni. Pamiętam to dokładnie, bo „ten ostatni raz” był tej nocy, gdy po raz pierwszy wybrali go do rady nadzorczej w tej jego spółce. Gdy myślę „spółka”, to nie mogę nie myśleć o Marcie, mojej przyjaciółce. Aktualnie z Austrii. Kiedyś zupełnie bez powodu zadzwoniła do mnie o północy, pijana, z jakiegoś baru w Wiedniu, i zapytała, przekrzykując muzykę w tle:
– Słuchaj, czy odkąd twój Piotr, nie… on nie jest przecież Piotr… verdammt… Andrzej on jest, prawda… ale egal… czy odkąd ten twój Andrzej jest w tej jego spółce, to także nie spółkuje? Przynajmniej z tobą? Myślisz, że oni zakładają te spółki, żeby je nieustannie nadzorować? Nawet w nocy, i nie spać z nami tego powodu?
I odłożyła słuchawkę^ nie czekając wcale na moją odpowiedź. I pomyśleć, że Marta chciała być zakonnicą, zanim została neurobiologiem. Teraz mieszka w Wiedniu, dokąd uciekła z Montrealu od swojego trzeciego męża za swoim Jürgenem.
Jürgen, syn wydawcy najbardziej poczytnego tygodnika w Austrii, był stypendystą na uniwersytecie w Montrealu i miał tylko trzy lata więcej od jej syna z drugiego małżeństwa. Spotkała go na kursie francuskiego. Przyszła spóźniona. Sala była przepełniona. Jürgen jako jedyny wstał i ustąpił jej miejsca, a sam poszedł szukać krzesła dla siebie. Wrócił bez niczego, bo wszystkie inne sale były zamknięte, i całą godzinę stał pod ścianą, uśmiechając się do niej.
Rozmawiali po angielsku. Oczarował ją nieśmiałością, niebywałą skromnością, dłońmi pianisty i tym, że potrafił godzinami jej słuchać, mimo że miał, jak mało który mężczyzna, wiele do powiedzenia. Chodzili często do włoskiej kawiarni w budynku rektoratu. Po kilku miesiącach poszli któregoś wieczoru na kolację. Tuż po tym, jak zamówili deser, dotknął delikatnie jej dłoni. Nie zaczekali na kelnera. Jürgen zostawił swoją kartę kredytową, wizytówkę i napiwek na stole i wyszli z restauracji. Rozebrała się częściowo już w taksówce, w drodze do jego mieszkania w Quartier Latin na przedmieściach Montrealu. Teraz Marta zna także niemiecki.