Литмир - Электронная Библиотека
A
A
*

„W Boga trzeba wierzyć, ale Bogu niekoniecznie”.

Do dzisiaj pamięta te słowa, jakby to było wczoraj…

Z zamyślenia wyrwał go chłód, który dostał się do mieszkania. Siekierkowa ubrana w kożuch stała gotowa do wyjścia w otwartych drzwiach izby. Odprowadził ją pod jej dom. Mróz najpierw go orzeźwił, ale potem stał się dokuczliwy i przeszywał dotkliwym zimnem, gdy Marcin wracał już sam poboczem oblodzonej szosy. W domu natychmiast wszedł do kuchni, aby zaparzyć herbatę. Z aluminiowego zasmolonego czajnika stojącego na żeliwnej kuchennej płycie wlał wrzątek do dwóch szklanek w metalowych koszyczkach, postawił je na drewnianej tacy, wyjął cukiernicę z kredensu, dwie łyżeczki z szuflady komody i poszedł z tym wszystkim do sypialni. Dopiero przechodząc przez skrzypiący próg oddzielający kuchnię od pokoju, którego matka nie opuszczała przez ostatnie osiem lat, zauważył, co zrobił. Z tacą w dłoniach wpatrywał się w puste, przykryte ciężką haftowaną narzutą łóżko. Odwrócił się gwałtownie, rozlewając herbatę i parząc sobie ręce. Cofnął się w pośpiechu do kuchni. Postawił tacę na parapecie okna i usiadł ciężko na zydlu. Przez łzy widział parę wydobywającą się z czajnika. Z opustoszałego pokoju, gdzie odbywała się stypa, jak echo powracał głos Siekierkowej: „Samżeś teraz został, Marcinku, sam jak ten palec. Samżeś teraz został…”.

*

Minęły prawie cztery miesiące. Czasami zdarzało mu się jeszcze zapominać i wyciągał z kredensu dwie szklanki zamiast jednej, kładł dwie łyżeczki na dwóch talerzykach i na kolację kroił kilka kromek chleba za dużo. Pustka po matce ciągle była wyraźna, ale już tak nie bolała.

Gdyby miał opisać wszystko, co działo się w jego życiu w tym czasie, zmieściłby ten opis na małym skrawku papieru. Takim samym jakich wiele, niezdarnie wydartych z uczniowskiego zeszytu, znalazł pewnego wieczoru w szufladzie stolika nocnego przy łóżku w sypialni matki. Podczas długich miesięcy rehabilitacji matka, gdy on wyjeżdżał do pracy w muzeum, za wszelką cenę chciała nauczyć się pisać lewą ręką. Robiła to w tajemnicy przed nim. Brała książeczkę do nabożeństwa i starała się przepisywać modlitwy. Przeglądając plik znalezionych kartek, widział, jak z początkowych nieczytelnych gryzmołów powoli wyłaniały się litery, potem słowa, jeszcze później cale zdania. Nie było żadnego powodu, aby musiała cokolwiek pisać. Po prostu chciała udowodnić sobie, że ciągle może się czegoś nauczyć. Przez całe życie taka była…

Omijał ten pokój. Pewnego dnia po powrocie z muzeum zamknął drzwi do niego na klucz. Otwarte na oścież przez osiem lat wypaczyły się i została szeroka szpara przy wyszlifowanym jego krokami progu. Musiał to zrobić. Taki akt samoobrony – nie będzie już nigdy więcej nosić tam dwóch herbat, w zapomnieniu przygotowywać miseczki jej ulubionego twarogu z rzodkiewkami, wstawać w nocy, aby zgasić lampkę nocną i ostrożnie wyjąć matce z dłoni książkę, przy której zasnęła. Delikatnie zdejmował kota śpiącego na jej piersiach i przeganiał psa leżącego w nogach łóżka.

Zamknięte drzwi do tego pokoju – tak mu się wydawało – miały przypominać, że jej naprawdę nie ma. Przez kilka tygodni tak było w istocie. Ale potem, szczególnie wieczorami, przypominały mu o wiele więcej. Przypominały mu, że zamknął za nimi dotychczasowy cel swojego życia. Cały ustalony program, niemalże ceremoniał, który wyznaczały praca i opieka nad matką. Samotność, a nawet myśl o samotności nie należały do tego ceremoniału. Obowiązki w muzeum, opieka nad matką i praca na polu – taki schemat dni, miesięcy i pór roku nie zostawiał mu czasu na myślenie o tym, że jest sam. Teraz wraz z zamknięciem drzwi zburzył ten schemat i nagle poczuł się opuszczony, zapomniany, niepotrzebny.

*

Każdego dnia było podobnie. Tak przeraźliwie podobnie. Wstawał rano, ubierał się, rozpalał w piecu i bez śniadania jechał do pracy do Nowego Sącza. Zatrzymywał się przed bramą na tyłach muzeum na Lwowskiej, wysiadał z samochodu, otwierał stalową bramę pomazaną graffiti, wracał i parkował auto na podwórzu pod zakratowanymi oknami parteru. Skrzypiącymi schodami szedł na górę do swojego biura na poddaszu, z którego wychodził tylko wtedy, gdy trzeba było załatwić coś w mieście. W południe, kiedy na wieży pobliskiego kościoła biły dzwony na Anioł Pański, wyciągał z czarnej aktówki bułkę z pasztetem i jadł, patrząc na ulicę przed muzeum. Czasami pisał jakieś dokumenty lub sprawozdania na wysłużonym komputerze, a czasami rozmawiał z panią Mirą, kustoszką muzeum. To było dla niego szczególnie trudne. Onieśmielała go i wprawiała w zakłopotanie, a nawet w zawstydzenie, gdy czasami podczas tych rozmów siadała obok niego za biurkiem, na którym stał komputer, i pokazując coś na ekranie monitora, przypadkowo go dotykała kolanem lub ramieniem. Robił się wtedy czerwony na twarzy i musiał koncentrować się na tym, aby ona nie zauważyła jego zakłopotania. Zapach jej perfum po każdej takiej rozmowie czuł w swoim biurze na poddaszu jeszcze przez parę dni.

Około czternastej schodził z grubym brulionem na obchód muzeum, w którym tak naprawdę od lat nic się nie zmieniało. A jednak był to kulminacyjny moment jego dnia. Obchód sal muzeum.

W dwóch salach mieli ikony. Jedną z największych kolekcji ikon zachodniołemkowskich w Polsce. Perły sztuki cerkiewnej z czterech wieków, od piętnastego począwszy. Gdy matka dostała wylewu i musiał zmienić pracę, przyszedł do muzeum głównie z oczarowania tymi ikonami. I pomimo tylu lat za każdym razem czuł to oczarowanie. Salę z ikonami zostawiał sobie zawsze na koniec obchodu. Miał swoją ulubioną ikonę. Ikonę Łukasza. Kazał ją przewiesić w centralny punkt ściany i oddalić inne, by nie zakłócały jej piękna. Gdy przez wysokie okna padało na nią słoneczne światło i odbijało się od złocistych ornamentów, wydawało mu się, że słyszy pieśń chóralną. Nie tylko on miał takie uczucie. Kiedyś pani Mira na jedno ze spotkań z nim przyniosła ze sobą grubą, oprawioną w skórę księgę gości muzeum. Ktoś wpisał tam dwa zdania, które i jego poruszyły: „Istnieją muzea, w których chce się klęknąć i modlić. To małe muzeum także ma coś takiego”.

*

Na początku kwietnia postawił marmurowy pomnik na grobie matki. Chciał, aby na Wielkanoc, gdy przyjadą do Biczyc bracia z rodzinami, mogli pójść na cmentarz przy kościele i stanąć przy prawdziwym grobie. Zabrał któregoś dnia starą Siekierkową i pojechali samochodem do Nowego Sącza, aby wybrać kamień. Jeździli od cmentarza do cmentarza, aż w końcu znaleźli. Czarna ciężka bryła marmuru o nieregularnych, startych do szarości krawędziach. Wyglądała tak, jak gdyby była odłamana z większej całości. Wszyscy kamieniarze i grabarze, których odwiedzali, witali starą Siekierkową jak dobrą znajomą. Niektórzy nawet częstowali ją wódką, a poproszeni prowadzili do grobów, przy których modliła się na kolanach. Gdy tego dnia późnym wieczorem wrócili do Biczyc, Siekierkowa poprosiła go, aby pozwolił jej wejść do sypialni matki. Nie pytał nawet dlaczego. I nie wszedł z nią do tego pokoju. Zdjął klucz z haka na framudze, otworzył drzwi – po raz pierwszy od tamtego dnia, gdy je zamknął – i kiedy znikła w ciemności za progiem, cofnął się do kuchni. Potem, gdy odwoził Siekierkową pod jej chałupę, powiedziała do niego:

– Marcinku, bez niewiasty i dzieci chałupa jest pusta jak grób. A ty masz już przecież jeden grób na cmentarzu na górce. Nie rób sobie drugiego w domu. Życie jest po to, aby żyć. Tak zawsze mówiła twoja matka. Ona żyła naprawdę. Nawet wtedy, gdy mogła poruszać tylko głową i małym palcem lewej ręki.

Nie musiała mu o tym przypominać. On to wiedział, ale nic z tego nie wynikało. Żeby przeżywać życie, trzeba widzieć w nim sens. Żeby chcieć rano wstać z łóżka, trzeba widzieć w tym jakiś cel. Ze śmiercią matki on ten cel nagle utracił. Nie był już więcej nikomu potrzebny. Miał uczucie, że ze śmiercią matki wszystko ważne nieodwracalnie odeszło w przeszłość, a trudno było mu uwierzyć, że cokolwiek istotnego może jeszcze w jego życiu nadejść w przyszłości. Opieka nad matką określała jego teraźniejszość i utracił także ją, gdy matka zmarła.

6
{"b":"100399","o":1}