W recepcji jednego z sanatoriów dowiedział się, że stadnina koni z kawiarnią internetową znajduje się przy drodze prowadzącej do Torunia. Kilkaset metrów przed przejazdem kolejowym. W prawo na Toruń, w lewo na Włocławek. Pamiętał ten przejazd. Zapytał, gdzie są toalety. Ogolił się. Zmienił koszulę, włożył nowe buty. Stare wepchnął do kosza pod umywalką. Zaparkował samochód w centrum Ciechocinka i spacerem przeszedł pod tężnie. Minął kwiaciarnię. W pierwszej chwili odruchowo się cofnął. „Nie chciałabym nigdy od Ciebie dostać kwiatów. Nawet nie myśl o tym! Obcinanie kwiatów kojarzy mi się z egzekucją, a wsadzanie ich do wazonu z reanimacją” – przypomniał sobie jej słowa po tym, jak napisał, że znają się już trzy miesiące, a on ani razu nie podarował jej jeszcze kwiatów.
Pojawił się tam o wpół do ósmej. Zostawił samochód na małym parkingu naprzeciwko wejścia do głównej stajni. Wąska, wysypana żwirem, kręta ścieżka z parkingu prowadziła do budynku przypominającego halę fabryczną. Wszedł powoli po betonowych schodach i znalazł się w gwarnej sali restauracyjnej zamkniętej z jednej strony szklaną ścianą, za którą znajdowała się rozświetlona hala ujeżdżalni. Przechodzącego kelnera zapytał nieśmiało o komputery. Kelner poprowadził go do małego pustego pomieszczenia za wysoką drewnianą ladą baru, obok kuchni. Monitory migotały w mroku pokoju bez okien.
Więc to tutaj… – pomyślał, kładąc ostrożnie dłoń na klawiaturze jednego z komputerów.
Wrócił do sali restauracyjnej i usiadł przy wolnym stoliku tuż przy szybie oddzielającej restaurację od ujeżdżalni. Spoglądał niecierpliwie na zegarek. Salka z komputerami zaczęła powoli zapełniać się ludźmi. Minęła dwudziesta. Usłyszał podjeżdżający samochód. Otworzyły się drzwi do restauracji. Na wózku inwalidzkim siedziała młoda atrakcyjna kobieta. Dwóch mężczyzn stało za wózkiem. Jeden z nich przytrzymywał nogą drzwi, podczas gdy drugi w tym czasie wpychał wózek. Kobieta się uśmiechała. Miała długie rudawe włosy, spięte w kok. Prawą dłonią nerwowo je poprawiała, patrząc w podłogę. W sali restauracyjnej zrobiło się małe zamieszanie. Niektórzy goście wstawali z krzeseł, aby zrobić drogę dla wózka inwalidzkiego. W pewnym momencie młodszy z mężczyzn pchających wózek powiedział głośno do kobiety stojącej za barem:
– Pani Renato, Emilia dzisiaj jak zwykle. Około dwudziestej drugiej przyjedziemy po nią.
Po chwili wózek zniknął w salce z komputerami.
Marcin wstał gwałtownie z miejsca. Wybiegł na parking, wskoczył do samochodu. Z piskiem opon ruszył w kierunku asfaltowej drogi prowadzącej do miasta. Dopiero gdy kierowca z naprzeciwka zaczął histerycznie trąbić, włączył światła. Zatrzymał się po pięciu kilometrach na leśnym parkingu. Drżał. Czuł suchość w ustach i ucisk w klatce piersiowej. Otworzył oba okna. Oddychał ciężko. Coraz szybciej i płycej. Czuł nadchodzący atak lęku. Wychylił się gwałtownie i otworzył schowek. Szukając papierowej torebki, jednym ruchem ręki wyrzucił wszystko na podłogę. Obraz wózka i jej uśmiechniętej twarzy powracał do niego jak sekwencja powtarzanego filmu. Wtedy zobaczył uśmiech matki, którą czasami wypychał na takim samym wózku inwalidzkim na podwórze przed ich dom w Biczycach. Odwracała głowę i patrząc mu w oczy, mówiła:
– Synku… Obiecuję ci, że się nauczę! I zatańczymy! Zobaczysz…