Zegar przestał bić. Południe. Marcin wstał od biurka, sięgnął do teczki, szukając pakunku z kanapką. Dopiero gdy się upewnił, że nie ma tam zawiniątka w papierze śniadaniowym, przypomniał sobie o zaplanowanym lunchu z kustoszką.
– Dzisiaj żadnego pasztetu! – powiedział ze śmiechem do swojego odbicia w lustrze, sprawdzając, czy pani Wanda usunęła całość tajemniczego napisu z jego czoła.
Na szczęście nie zaczął od „może znajdzie dzisiaj pani czas, aby przyjąć moje zaproszenie i zjeść ze mną lunch”, kiedy wszedł do pokoju kustoszki.
– Niech pan siada, panie Marcinie, zaraz będzie herbata. Woda już się grzeje. – Wskazała głową na parujący czajnik, gdy tylko pojawił się w drzwiach.
Siedziała na parapecie okna i potrząsała energicznie dłońmi, jak gdyby coś z nich strzepywała.
– Zabrał pan ze sobą kanapkę? – zapytała z uśmiechem.
– Skąd pani wie, że…
– Że co? Że kanapka w południe? – przerwała mu w pół zdania. – To wiedzą wszyscy w muzeum, panie dyrektorze. Tutaj wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Wszystko albo nawet więcej. Nie zauważył pan tego jeszcze? Podoba się panu ten kolor? – Wysunęła przed siebie dłonie.
Podszedł powoli.
– Jaki jest pana ulubiony kolor lakieru na paznokciach kobiety?
Chwilę milcząco wpatrywał się w jej dłonie. W pewnym momencie nachylił głowę i delikatnie przycisnął usta do jej lewej dłoni.
– Niech pan uważa! Pobrudzi się pan, nie są jeszcze całkiem wyschnięte… Co pan robi?! – wykrzyknęła. – To znaczy… to znaczy dlaczego? – zapytała szeptem po chwili.
– Dziękuję za pakunek pod moimi drzwiami. Naprawdę dziękuję. Cieszę się, że mamy takie same kubki.
Uśmiechnęła się do niego, nie cofając ręki.
– Kolor jest bardzo ładny. – Spojrzał ponownie na jej dłonie. – Świetnie pasuje do pani włosów. Gdyby był jeszcze odrobinę ciemniejszy, bardziej ciemnowiśniowy, byłby wprost idealny. Ale to tylko moje zdanie, pani Mirko. Da się pani dzisiaj zaprosić na lunch? – zapytał niepewnie, patrząc jej w oczy.
Zsunęła się powoli z parapetu. Nie cofnął się. Stanęła na podłodze, całym ciałem opierając się o niego.
– To nie ma pan dzisiaj kanapki? – zaśmiała się. – Tak myślałam. Nie wygląda pan dzisiaj na…
Stała tak blisko, że poczuł jej oddech na szyi.
– Przepraszam, pani Mirko… – powiedział, robiąc pośpiesznie krok do tyłu.
Podeszła do regału, na którym leżała jej torebka.
– Chodźmy – odwróciła się w jego kierunku, stając przy drzwiach.
Gdy znaleźli się na ulicy przed muzeum, zapytała:
– To gdzie mnie pan porywa?
– No… no na lunch. Do restauracji – odpowiedział zaskoczony.
– Ale do jakiej, panie Marcinie?
Zaczerwienił się.
– Nie przychodzi mi żadna konkretna do głowy. Bardzo dawno nie jadłem z nikim lunchu – zaczął się tłumaczyć. – Prawdę mówiąc, z nikim nie jadłem lunchu w Nowym Sączu. To mój pierwszy w życiu lunch – dodał zawstydzony.
– Wie pan co? Jest pan momentami tak rozczulający, że chciałoby się pana przytulić. Chodźmy na rynek. Tam pewnie coś znajdziemy.
Usiedli na zewnątrz pod pomarańczowymi parasolami. Gdy przyszła kelnerka, nie wiedział, co zamówić. Wybrał to co ona. Po godzinie, gdy kończyli jedzenie, zapytał, czy napiłaby się z nim wina do obiadu. Zaczęła się głośno śmiać. Zamówił francuskie. Jakiekolwiek francuskie. Dopiero przy winie przestali rozmawiać o muzeum. Opowiadała mu o swojej ostatniej wycieczce do Krakowa, o spotkaniu jej klasy maturalnej w Toruniu, na które nie wie, czy pojechać, bo to tylko konkurs na to, kto „zestarzał się najładniej”, o remoncie w jej mieszkaniu, który trwa tak długo, że „chyba zaczął się dokładnie w tym samym dniu, w którym skończył się poprzedni remont”. Opowiadał jej o Biczycach, o swoim przyjacielu Jakubie, którego odnalazł po tylu latach w Internecie, o Siekierkowej, która jest jego zdaniem „najstarszą Polką używającą serwisu SMS”, o tym, że myśli o przygarnięciu jakiegoś kota, aby ktoś na niego czekał, gdy wraca z muzeum do domu.
Po trzecim kieliszku wina, gdy zażartowała, że będzie musiał „zanieść ją do muzeum i że najlepiej będzie, gdy wejdą wejściem od kotłowni, aby nie wywołać skandalu”, przypomniał sobie, że to tylko przerwa na lunch i że powinni wracać. Zapytał panią Mirę, co sądzi o pomyśle zorganizowania lekcji muzealnych. Spojrzała na niego poważnie.
– To o tym pan rozmawiał z tą blondynką w okularach we włosach? Wyglądała przy tym, jakby miała za chwilę rzucić się na pana… – dodała uszczypliwie, podnosząc kieliszek do ust.
Powiedziała mu, że także czasami myślała o tym, jak przyciągnąć ludzi do muzeum, że pomysł jest świetny i że może na nią liczyć. Chętnie opowie młodzieży wszystko, co wie. Ma nawet pewną wprawę, bo robiła już takie muzealne lekcje wielokrotnie, gdy pracowała jeszcze w muzeum w Toruniu.
– Raz nawet dla klasy Agnieszki…
Zamilkła. Dotknął jej ręki.
– Czy mógłby pan zamówić jeszcze jedno wino? – zapytała po chwili z uśmiechem. – Jak szaleć, to szaleć. Pan też nie zrobił dzisiaj obchodu muzeum o czternastej! Pani Wanda nigdy tego panu nie zapomni. Od kiedy ma pan ten brulion, z którym chodzi pan po muzeum? Sądząc po stanie okładki, musi być starszy niż nasze ikony…
Wybuchli głośnym śmiechem. Dał znak kelnerce. Podeszła do nich z rachunkiem.
– Nie! My jeszcze zostajemy. Prawda, pani Mirko? Jeszcze dwa wina, proszę.
Gdy kelnerka odeszła, pani Mira ściszyła głos i nachyliła się ku niemu.
– Czy mogę pana o coś zapytać? O coś bardzo osobistego?
Spojrzał na nią uważniej, prostując się na krześle.
– Pan wygląda dzisiaj zupełnie inaczej. Gdy wszedł pan do sali dzisiaj rano, w pierwszej chwili pomyślałam, że to pana młodszy brat. Naprawdę! Czy coś szczególnego wydarzyło się przez te ostatnie dwa dni w pana życiu? Czy jest pan… – Przerwała. – Czy jest pan może zakochany?
Zaniemówił. Nie spodziewał się tego pytania.
– Przepraszam pana. Wiem. Posuwam się za daleko. Ale to wszystko pana wina! To pan mnie przecież upił – dodała z głośnym śmiechem.
Po drodze z restauracji zatrzymali się przy perfumerii w rynku. Zaczekał na zewnątrz. Czuł wino w sobie. Bardzo dawno nie pił żadnego alkoholu. Nie przypuszczał, że tych kilka kieliszków wina może tak podziałać na niego. Był rozluźniony i spokojny. Nie czuł żadnego pośpiechu. Nawet gdyby kustoszka dopiero po godzinie wyszła ze sklepu, nie zrobiłoby to na nim żadnego wrażenia. Było mu dobrze i błogo. Jeśli tak czują się każdego dnia w czasie poobiedniej sjesty Hiszpanie, to zaczynał rozumieć, dlaczego jest ona tak ważna w ich życiu…
Oparty o okno wystawowe perfumerii, z ciekawością przyglądał się spacerującym przechodniom. Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatnio był na spacerze. Nie chodził od lat na spacery. On tylko przemieszczał się pomiędzy dwoma punktami. I to głównie samochodem. Biczyce, trasa do muzeum, czasami, wyjątkowo, bank, ratusz lub sklep spożywczy w centrum Sącza. Wieczorem ta sama trasa do Biczyc, tylko w odwrotnym kierunku. A przecież kiedyś bardzo lubił spacerować…
Ubierał matkę. Przenosił ją na rękach na wózek, okrywał wełnianym pledem i pchał przed sobą. Każdy taki spacer był dla matki jak odświętne wydarzenie. Pamięta jej uśmiech, gdy mijali ludzi po drodze. Każdy się zatrzymywał, pozdrawiał, opowiadał o sobie. Gdy nie było zbyt zimno, dochodził do Siekierkowej, wpychał wózek do chałupy i wychodził na zewnątrz. Po godzinie Siekierkowa odprowadzała ich do domu i zostawała u nich do późnego wieczoru. Nigdy nie mogły się nagadać. Matka przykuta do łóżka i Siekierkowa od dziesięcioleci nieopuszczająca wsi potrafiły nieustannie o czymś rozmawiać. Znały się tyle lat, praktycznie nic ważnego w ich życiu się nie wydarzało, a pomimo to zawsze miały sobie coś ciekawego do powiedzenia. Wydawało mu się to niesamowite i na swój sposób wzruszające…
– Ten kolor miał pan na myśli? – usłyszał nagle głos kustoszki. Stała przed nim z wyciągniętą dłonią. Poczuł zapach lakieru do paznokci. Delikatnie objął nadgarstek jej wyciągniętej ręki swoimi palcami i przyglądał się uważnie.