Tak ścisłe – bo przecież dalej niż chemiczne cząsteczki pójść się już nie da – powiązanie przez naturę mechanizmów strachu z pożądaniem wydawało mu się dziwaczne. Jeśli już, to on, elektryk po politechnice, bardziej kojarzyłby z pożądaniem nie lęk, ale ból. A może to także jakaś inna Pert już dawno skojarzyła, tylko on nic o tym nie wie? Może z pożądaniem kojarzy się każdą z emocji? Patrząc na reklamy w kolorowych czasopismach, można by z pewnością tak sądzić. Będzie musiał kiedyś zapytać o to Błażeja. W każdym razie, gdy przypominał sobie widok siedzącej przed nim Marty sczesującej z włosów krople wody na nagie piersi, to poczuł nie strach, lecz autentyczny przeszywający ból. Czy on, do jasnej cholery, już do końca swojego życia będzie wszystko odnosił do Marty!? Czy ta kobieta…
– Panie dyrektorze! – z zamyślenia wyrwało go wołanie. – Telefon do pana!
Szybkim krokiem minął portierkę stojącą w drzwiach muzeum i zaczął wchodzić po schodach na pierwsze piętro.
– Panie dyrektorze! Niech pan zaczeka! – zatrzymał go głos portierki. – Jakaś kobieta zadzwoniła do mnie na portiernię i pytała o pana. Nie znała pana wewnętrznego numeru, a że stał pan na schodach, to pomyślałam, że nie ma co przełączać tej rozmowy do biura. Jeśli to coś ważnego, zaraz ją poproszę…
– Dziękuję, pani Wando. Nie trzeba. Odbiorę tutaj.
Cofnął się ze schodów i wszedł pośpiesznie do ciasnej portierni. Podniósł z blatu stolika sklejoną brudną taśmą słuchawkę telefonu.
– Słucham, w czym mógłbym pani pomóc?
– Marcin? – usłyszał cichy wystraszony kobiecy głos w słuchawce. – Dlaczego cię nie ma? Od trzech dni cię nie ma… Czy powiedziałam coś złego, czy powiedziałam coś niewłaściwego?! Dlaczego cię nie ma? Zawsze byłeś… tak martwiłam się o ciebie!
Ze słuchawką przy uchu odsunął się od stołu i kopnął drzwi. Zamknęły się z trzaskiem.
– Emilia?
– Emilia. Tak. Emilia.
– Byłem w Gdańsku…
Czuł drżenie prawej powieki i suchość w ustach. Oparł czoło o ścienny kalendarz wiszący nad stolikiem i z całych sił przycisnął słuchawkę do warg.
– Byłem w Gdańsku u Błażeja i wróciłem… Nie chciałem cię budzić… co ja mówię… To znaczy nie chciałem cię…
– Będziesz chciał dzisiaj, prawda?
– Było bardzo późno. Już wczoraj tak bardzo chciałem ci wszystko opowiedzieć, ale napisała Karolina i znalazłem w sieci Jakuba, i zacząłem czytać, i on napisał tak pięknie o WTC, i potem pomyślałem, że chciałbym… – mówił potokiem niedokończonych zdań jak mały chłopiec, który bardzo spóźnił się do domu i teraz chce koniecznie jak najszybciej usprawiedliwić się przed rodzicami.
– Będę dzisiaj czekała na ciebie.
– Emilka…
Usłyszał dźwięk odkładanej słuchawki.
– Zaczekaj, proszę!
Przez chwilę wpatrywał się w słuchawkę telefonu. Nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą się zdarzyło. Emilia zadzwoniła do niego! Zupełnie bez zapowiedzi. „Jakaś kobieta zadzwoniła…” – przypomniał sobie słowa portierki. Jakaś kobieta… Coś takiego! To nie jest „jakaś kobieta”!
Inaczej wyobrażał sobie ten moment. Bardziej uroczyście i odświętnie. To nie miało wydarzyć się w pośpiechu, tak znienacka, rano, w obskurnej portierni. Chciał, aby to było po spokojnym, pełnym myśli o niej dniu, wieczorem, gdy będzie sam w zaciemnionym biurze. To miało być dla niego wyczekane zamiast nieoczekiwane. Wyczekane z radosną, pełną napięcia niecierpliwością dzieci spoglądających ukradkiem podczas wigilijnej kolacji na prezenty leżące pod choinką.
Był pewien, że przyjdzie taki dzień, że nie wystarczą mu – wierzył, że jej również – tylko słowa czytane na ekranie komputera i podda się w końcu ciekawości i pragnieniu usłyszenia, w jaki sposób i jakim głosem ona te słowa wypowiada. Ale jak na razie nie był jeszcze do tego momentu przygotowany, przesuwał go w czasie. Może ona także, nigdy bowiem w ich rozmowach nie pojawiła się prośba o numery telefonu. Emilia musiała odnaleźć numer do muzeum w książce telefonicznej.
Także zupełnie inaczej wyobrażał sobie ich pierwszą rozmowę. Ileż to razy układał ją sobie w myślach! Wiedział, co powie na początku, o co zapyta i nawet wiedział, jak o to zapyta. Czasami także znał już jej odpowiedzi. A teraz? Teraz nie pamięta nawet dokładnie, co jej powiedział przed chwilą. Ale za to pamięta, jaki miała głos. Niski, cichy, zmysłowy, niespokojny, bardziej dziewczęcy niż kobiecy. I smutny. Taki, jaki sobie wyobrażał. Jedynym, czego się nie spodziewał, było charakterystyczne „r”, które wymawiała z wyraźnie słyszalną wibracją. Tak bardzo po francusku.
W zasadzie powinien się tego spodziewać. To oczywiste, że po pięciu latach romanistyki skończonej z wyróżnieniem pozostaje wibrujące, gardłowe „r”. Odkąd się dowiedział, czym Emilia zajmuje się na co dzień, zaczął uczyć się francuskiego. Nie powiedział jej tego i jeszcze przez jakiś czas nie powie. Kupił w księgarni na rynku podręczniki, kasety do samochodu, płyty CD do domu i biura i każdego dnia czyta, robi wszystkie zadane ćwiczenia, słucha i powtarza wymowę, uczy się na pamięć słówek i wymawia je na głos. Jego „r” jest jeszcze okropne, ale pracuje nad tym. Uczy się w samochodzie, wieczorem w muzeum, w domu przed snem. Któregoś dnia napisze do niej długi list po francusku. Nie żaden tam e-mail! Prawdziwy list! Taki, którego można dotknąć, przytulić, powąchać, poplamić winem lub herbatą jaśminową, dotknąć wargami, schować pod poduszkę albo w kartonie przewiązywanym wstążką, zabrać ze sobą do torebki, zmoczyć łzami lub rozerwać na strzępy. Na prawdziwym papierze, napisany prawdziwym wiecznym piórem. Zacznie od zdania, którego nie odważył się napisać do niej jak dotychczas nawet po polsku: Je suis heureux que tu sois là… Cieszę się, że jesteś, Emilio…
Jak ona to powiedziała? „Będziesz chciał dzisiaj, prrrrawda?”. Będzie chciał! Prrrawda! Oui, c'est vrai! Tak, to prawda!
Odłożył słuchawkę i wyszedł z portierni. Przy schodach zatrzymał się i odwracając głowę w kierunku portierki, rzekł z uśmiechem:
– Pani Wando, niech pani kupi nowy telefon. Taki, jaki się pani najbardziej spodoba. Niech pani weźmie fakturę na muzeum i przyniesie do mnie. Ten, który pani ma w portierni, jest chyba jeszcze sprzed wojny, co?
Portierka natychmiast zgasiła papierosa w metalowej popielniczce i wyciągając chusteczkę higieniczną z kieszeni fartucha, powiedziała:
– Sprzed wojny to ja jestem, panie dyrektorze. Telefon jest dobry, tyle że spadł mi na podłogę parę razy i potrzaskał się trochę. Ma pan na czole… gryzmoły. Musiał pan się spocić i oprzeć się łysiną o mój kalendarz. Mogę panu to zetrzeć, chce pan?
Nachylił bez słowa głowę w jej kierunku.
– Pan jakiś taki inny jest dzisiaj, panie dyrektorze – mówiła, pocierając chusteczką jego czoło. – Jakby, tak na moje oko, z pięć lat młodszy się pan zrobił. Dobrze panu bez krawata. Mój mąż nieboszczyk to tylko do kościoła na nasz ślub krawata zaciągnął, ale na cywilnym to stał jak ten cep bez. A potem to już do śmierci go więcej nie ubierał. Na chrzciny i pogrzeby też nie. Taki był uparty, chociaż on nie góral, tylko Pomorzak. Jeszcze tylko chwila moment, panie dyrektorze, już prawie nic nie widać. Ale do trumny to mu krawat ubrałam. Żeby był tam na górze taki sam elegancki, jako był ze mną przed ołtarzem. O, już gotowe, panie dyrektorze. Może się pan teraz znowu ładnym niewiastom pokazywać. – Patrzyła na niego z zadowoleniem i naraz zaczęła szeptać, rozglądając się nerwowo, aby sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje: – A ta nauczycielka, co u nas była i co pan z nią na schodach zagadywał, to Marzenka Piórek, najstarsza córka moich sąsiadów z przeciwka. Dobra dziewczyna, matka powiada, że gospodarna i oszczędna, dzień dobry wszystkim mówi i na noc zawsze do domu wraca. Ona ciągle jeszcze panna na wydaniu. I do tego ładna jak z obrazka. Ale to sam pan widział. – Uśmiechnęła się do niego.
– Dziękuję, pani Wando. Naprawdę dziękuję. Gdyby nie pani, to pewnie chodziłbym z tą pieczątką na czole, przepraszam, na łysinie, przez cały dzień.