Przyzwyczają się, pomyślał, jednym ruchem rozwiązując krawat i rzucając go przez głowę na łóżko.
Wrócił do kuchni. Włączył radio i nastawił czajnik. Podszedł do kalendarza ściennego przybitego gwoździem do framugi drzwi. Ciągle była przedwczorajsza data. Zerwał kartkę. Środa, jedenasty września. Poszedł z krzesłem do komórki i otworzył duży zakurzony karton stojący na najwyższej półce. Spod książek matki wydobył owiniętą w haftowaną chustę świecącą Matkę Boską. W eliptycznym naczyniu z pleksiglasu, za gęstym przezroczystym płynem znajdowała się figurka Matki Boskiej trzymającej na ramieniu Jezusa. Twarz Matki Boskiej wyglądała jak po nieudanym liftingu, a Dzieciątko miało na stopach buty przypominające adidasy. Gdy potrząsnął energicznie naczyniem, z dna podniosły się małe skrawki białego plastiku, które miały imitować płatki śniegu. Powierzchnię figurki pokryto fosforyzującą farbą, i po naświetleniu świeciła w ciemności. Astronomiczny kicz, pomyślał. Takiego trudno by szukać u sprzedawców podobnego chłamu na straganach rozstawionych przy drodze prowadzącej do klasztoru w Częstochowie. Widocznie na straganach we francuskim Lourdes kupuje się dewocjonalne barachło ze znacznie wyższej półki. Jednego tylko brakowało do prawdziwego jarmarcznego ideału – pozłacanego kluczyka w plecach Matki Boskiej, którym nakręcałoby się pozytywkę odgrywającą pieśń kościelną.
A jednak ten wyjątkowy dowód bezguścia był mu bardzo bliski. W pewien sposób nawet dziwnie uroczysty. I wcale nie przez fakt, że – jak twierdziła Siekierkowa – poświęcił tę figurkę jakiś biskup z Krakowa. Głównie przez to, że kojarzyła mu się z wypełnionymi ciszą i spokojem wieczorami lub nocami wielu lat.
Czytając książkę lub gazetę, czekając, aż matka zaśnie, siedział w kuchni naprzeciwko otwartych drzwi do jej pokoju i co jakiś czas spoglądał w ciemność za framugą drzwi. Gdy dostrzegał delikatną błękitnawą poświatę luminescencji tej figurki stojącej na stoliku nocnym przy łóżku, znaczyło to, że matka zgasiła lampkę nocną i zmawia wieczorną modlitwę. Odczekiwał do momentu, gdy poświata wokół figurki stawała się niewidoczna, wchodził ostrożnie na palcach do pokoju i sprawdzał, czy matka jest okryta kołdrą. Upewniwszy się, że śpi, wracał do kuchni, wyłączał światło i szedł do swojego pokoju. Po śmierci matki jeszcze przez wiele tygodni, gdy siedząc samotnie w kuchni, odrywał na chwilę wzrok od książki leżącej na kuchennym stole, automatycznie odwracał głowę i spoglądał w ciemność za framugą, wypatrując niebieskawej poświaty. To trwało zazwyczaj tylko ułamek sekundy. Zapomnienie i przebłysk nadziei, że może jednak…
Któregoś razu wstał, wszedł do pokoju i schował figurkę w szufladzie stolika nocnego. Po kilku tygodniach owinął ją haftowaną chustą, z innymi rzeczami matki zamknął w kartonie i przeniósł do komórki.
Teraz postawił figurkę na parapecie okna za firanką. Z torby leżącej na fotelu wyciągnął swój telefon komórkowy. Odszukał numer Siekierkowej i zaczął mozolnie – od dawna zastanawiał się, kto wreszcie wpadnie na to, aby to uprościć – wstukiwać treść SMS-a.
Pani Dobrosławo, dobrze, że ma Pani ten maszt GSM na swoim podwórku. Dzięki temu moje życzenia urodzinowe będą mniej spóźnione. Życzę Pani wszystkiego najlepszego. Dopiero dzisiaj wypiję za Pani zdrowie. Marcin
PS Matkę Boską z Lourdes wyciągnąłem z kartonu. Stoi na parapecie okna, tak aby mogła Pani ją zobaczyć, przechodząc obok mojej chałupy.
Był pewien, że Siekierkowa potrafi złożyć w całość trzy SMS-y, na które jego telefon komórkowy podzielił – kiedyś dowie się, jaki geniusz idiotyzmu wpadł na pomysł, aby coś takiego w ogóle robić – wstukany i wysłany tekst. Zaśmiał się na głos, wyobrażając sobie Siekierkowa kuśtykającą gdzieś akurat po wsi i sięgającą nagle do przepastnej kieszeni swojej czarnej spódnicy, aby spod różańca, książeczki do nabożeństwa, zapalniczki i paczki papierosów wydobyć telefon komórkowy. Gdyby pracował w dziale promocji operatora telefonii komórkowej, fotografię tej sceny powiesiłby na billboardach w całej Polsce z podpisem: „Życie jest zbyt krótkie, aby nie rozmawiać”.
Wrócił do kuchni. Zaczął kroić chleb na kanapki. Sięgając do lodówki po masło, zmienił zdanie. Nie! Nie rozwinie dzisiaj w południe ze śniadaniowego papieru żadnych kanapek z pasztetem! Dzisiaj nie! Gdy o dwunastej wybije dzwon na wieży kościoła, pójdzie do kustoszki i zaprosi ją na obiad, to znaczy na lunch, jak to się teraz nazywa. Wejdzie do jej biura, pocałuje ją w rękę i powie:
– Pani Mirko, sprawiła mi pani wczoraj ogromną niespodziankę. Już dawno zapomniałem, jaka to radość otrzymywać prezenty. A pani dała mi dwa prezenty naraz. Bo to zdanie, że nasze kubki się dotykają… Może znajdzie dzisiaj pani czas, aby przyjąć moje zaproszenie i zjeść ze mną lunch? Moglibyśmy o trzynastej wyskoczyć do miasta i pójść do tej włoskiej restauracji obok księgarni? O czternastej bylibyśmy z powrotem w muzeum.
Będzie patrzył prosto w jej oczy. Nawet gdyby miał zrobić się na twarzy czerwony jak papryka, nie spuści wzroku z jej oczu. Nie, o tym dotykaniu się kubków nie wspomni, może pisała to pod wpływem jakiegoś chwilowego impulsu i dzisiaj… dzisiaj już, być może, nie chce o tym pamiętać lub się nawet tego wstydzi.
Było krótko przed dziesiątą, gdy zaparkował samochód na tyłach budynku na Lwowskiej. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz pojawił się w pracy tak późno. Przy drzwiach wejściowych kłębiła się wycieczka młodzieży czekającej na otwarcie muzeum. Rozpoczął się nowy rok szkolny i nauczycielki historii – bardzo rzadko byli to nauczyciele – ze wszystkich szkól w okolicy przyganiały całe klasy na spotkanie z perłami sztuki cerkiewnej i historią rodu Lubomirskich w dziejach Nowego Sącza właśnie we wrześniu. Tak jak gdyby w listopadzie lub lutym sztuka cerkiewna i Lubomirscy tracili na znaczeniu. Już dość dawno wpadł mu do głowy pomysł, aby częściej niż tylko raz w roku przyciągać młodzież do muzeum i zorganizować regularne lekcje muzealne. Gdyby skoordynować to z programem nauki w szkołach i przekonać do tego nauczycielki – nie tylko te od historii, bo przecież można by dogadać się na przykład z Muzeum Nikifora w pobliskiej Krynicy – to zapełnialiby sale muzeum o wiele częściej z korzyścią i dla dzieciaków, i dla muzeum, które nigdy nie miało zbyt dużo pieniędzy. Poza tym taka „działalność edukacyjna na rzecz regionu” świetnie będzie wyglądać w sprawozdaniach do ministerstwa i do ratusza w Nowym Sączu. Był pewny, że udałoby mu się przekonać do swojego pomysłu pracowników muzeum i namówić ich do prowadzenia takich muzealnych lekcji. Postanowił, że zanim cokolwiek zacznie robić, najpierw porozmawia o tym z panią Mirą. Najlepiej już dzisiaj, w trakcie lunchu. Uśmiechnął się do siebie. Przecież ona jeszcze nawet nie wie, że jedzą dzisiaj razem lunch…
Wszedł do budynku tylnym wejściem przy kotłowni i korytarzami przemknął się chyłkiem do swojego biura. Nikt nie musi wiedzieć, że zjawił się w pracy aż tak późno. Prosto od drzwi, ciągle z teczką w dłoni, podszedł do biurka i włączył komputer. I pomyśleć, że jeszcze kilka miesięcy temu tę szarą skrzynkę traktował jak rodzaj trochę lepszej maszyny do pisania…
Zdjął marynarkę, powiesił do szafy i przeczesał dłonią włosy, przeglądając się w pękniętym lustrze przyklejonym do wewnętrznej strony drzwi. Był nieogolony. Ostatni raz golił się przed wyjazdem do Gdańska. To było trzy dni temu!
Jak mogłem tego nie zauważyć w domu?! – pomyślał zdenerwowany. Że też akurat dzisiaj!
Wrócił do biurka. W pierwszej chwili miał ochotę połączyć się z Internetem i sprawdzić, czy Emilia napisała. Miał jej po tych dwóch dniach tyle do opowiadania. Postanowił, że odłoży to na wieczór, i sięgnął po skoroszyt z zaległą korespondencją. Przetarg na wymianę instalacji elektrycznej w budynku, zaległy list od konserwatora książek i starodruków z Krakowa, wyjaśnienie i protest do zakładów wodociągowych za błędnie naliczone należności. Z wysokości sumy, którą obciążano muzeum, można by sądzić, że gdzieś tu znajduje się kryty basen. Odpowiedzi na podania o pracę w muzeum. Tych ostatnich, chociaż nie dawali żadnych ogłoszeń ani do Urzędu Zatrudnienia, ani do prasy, nadchodziło coraz więcej. Prymusi uczelni, historycy, konserwatorzy zabytków, poloniści, socjolodzy, ale także ekonomiści i fizycy, ze znajomością trzech języków i umiejętnością obsługi komputera pisali w swoich podaniach, że „marzą” wprost o pracy w ich małym prowincjonalnym muzeum. To, co czytał w gazetach o bezrobociu w ich rejonie, nie było przesadzone.