Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wrócił z tą pościelą na swoją kanapę w salonie. Zastanawiał się, dlaczego jest taki pogodzony z tym kolejnym odrzuceniem. W przeszłości nie wyobrażał sobie, że mógłby poczuć taką obojętność wobec kobiety, która była jego żoną. Przecież jeszcze nie tak znowu dawno z wściekłością kopnąłby tę pościel i trzasnąłby drzwiami, wychodząc z domu. Przeszedłby się kilka razy dookoła osiedla i gdy zrobiłoby mu się zimno i wykrzyczałby w myślach wszystkie swoje pretensje, wróciłby skruszony do domu i wszedł jak najciszej, aby jej nie budzić. Chociaż pewnie by nie spała, tylko czekała na niego, płacząc pod kołdrą. Następnego dnia pewnie byłby w domu już przed siedemnastą i na przeprosiny przyniósłby jej książkę. Zawsze uważał, że nowa książka to lepszy prezent niż kwiaty.

Ta bliskość znikła przysypana wzajemnymi pretensjami, niespełnionymi oczekiwaniami. Dzisiaj wspomnienie o tym, jak zachowywał się wtedy, wydaje mu się dziwaczne, tragikomiczne. Dzisiaj nawet nie wiedział, jaką książkę mógłby Sylwii kupić na przeprosiny. A kiedyś przed zaśnięciem czytali sobie książki na głos. Może to jarmarczne, ale gdyby zapytano go, co jest dla niego najbardziej erotyczne, odpowiedziałby, że naga kobieta czytająca na głos książkę, którą jej sam podarował.

*

Nie miał prawa tęsknić za Kingą. Przecież gardził kłamstwem, obłudą i każdym rodzajem zdrady. Czuł się jak wiarołomny mnich, który łamie swoje śluby i doskonale wie, że wobec wszechobecnego Boga nie można tego ukryć. Mimo to tęsknił. Czasami wybierał numer jej telefonu, który podała mu na wizytówce, ale za każdym razem w ostatniej chwili odkładał słuchawkę.

W październiku tuż po rozpoczęciu nowego roku akademickiego poleciał na kilka dni do Waszyngtonu. Miał ustalić zasady finansowania nowego wspólnego projektu i wygłosić referat w trakcie wewnętrznego seminarium NIH. Na lotnisko Amerykanie wysłali po niego samochód z młodym stypendystą z Polski. Z Krakowa. Zarozumiały bufon, bez pytania w ciągu krótkiej drogi z lotniska do hotelu zdążył mu opowiedzieć całą swoją naukową biografię usłaną długą listą nagród, wyróżnień i kolorowych dyplomów. Mówił praktycznie bez przerwy, sepleniąc i plując. Zanim dojechali do hotelu, Błażej wiedział nawet i to, że ten młodzieniec był genialny już w przedszkolu. Gdy zdołał na chwilę dojść do słowa, zapytał mimochodem o Kingę. Mogli się znać z Krakowa. Usłyszał, że Kinga robi doktorat w szkole medycznej przy uniwersytecie Johns Hopkins w Baltimore. Niedaleko od „pałacu” – jak stypendysta nazywał gmach NIH – około pół godziny drogi autostradą, gdy nie ma korków. Nie musiał mu tego mówić. W Hopkins w Baltimore Błażej był już, zanim tego smarkacza przyjęli do przedszkola. Miał nadzieję, że nigdy więcej nie natknie się na tego bufona w „pałacu”.

Spotkał go już niestety następnego dnia rano. Przy drzwiach do auli, w której miało odbyć się seminarium. NIH ściągnął z całego świata wszystkich szefów krajowych projektów. Młody geniusz rozdawał swoje wizytówki i wyciągał do wszystkich rękę na powitanie. Większość wchodzących patrzyła na niego z nieukrywanym zdziwieniem. Niektórzy nie reagowali na jego wyciągniętą dłoń. Na szczęście gdzie jak gdzie, ale akurat w NIH łatwo odróżnia się ludzi zdolnych od ludzi zdolnych do wszystkiego. Błażej patrzył na to z zażenowaniem, mając nadzieję, że nie wszyscy wiedzą, iż ten arogancki cwaniaczek jest z Polski. Nauka to nie nowa pizzeria na osiedlu, którą trzeba reklamować ulotkami. Latami robił wszystko, aby Polska, przynajmniej ta z naukowego – jego – świata, kojarzyła się z godnością i szacunkiem. To, co ten szczeniak tam wyprawiał, było jak wbijanie mu palca w oko.

Jego prezentacja była druga w kolejności. Usiadł w drugim rzędzie obok Japończyka, który zasnął, gdy tylko przygaszono światła. Japończycy – zaobserwował to już w czasie wielu konferencji – mają niesłychaną umiejętność dyskretnego zasypiania i budzenia się na zawołanie. Tym razem nie było to zbyt dyskretne. Prelegent, młody Austriak, zupełnie nieprzygotowany do wykładu, opowiadał monotonnym głosem tak banalne oczywistości, że Błażej zaczynał zazdrościć śpiącemu obok Japończykowi. Po piętnastu minutach chrapanie Japończyka było na tyle głośne, że gdy Austriak milkł, cała sala bez wątpienia słyszała odgłosy dochodzące z drugiego rzędu. W pewnym momencie Austriak, nie mogąc dłużej udawać, że tego nie słyszy, wyraźnie speszony przerwał wykład i zwracając się do Błażeja, powiedział:

– Czy mógłby pan, proszę, obudzić swojego sąsiada po prawej stronie?

– Pan go uśpił swoim wykładem, więc niech go pan teraz sam obudzi – odpowiedział Błażej spokojnie.

Sala wybuchła gromkim śmiechem. W tym momencie Japończyk obudził się i sądząc, że to koniec wykładu, zerwał się z fotela i zaczął głośno klaskać. Rozbawienie na sali sięgnęło zenitu. Austriak nie mógł dojść do słowa. Wreszcie prowadzący seminarium szef NIH, z trudem ukrywając rozbawienie, poprosił „o większą dyscyplinę”. Wieczorem w czasie powitalnego rautu, na którym nie było ani Austriaka, ani Japończyka, nie rozmawiano o niczym innym jak o incydencie z porannego wykładu. Błażeja śmieszyły gratulacje, które musiał przyjmować, aby nie wypaść na gbura. Szczególnie te od Amerykanów, którzy nie przepadają za Niemcami ani za Japończykami i z radością wyłapują każde ich potknięcie. Taka gratka, aby jednym jajkiem trafić jednocześnie i Japończyka, i Niemca, nie zdarza się często. Poklepywali go jowialnie po ramieniu, wykrzykując ze śmiechem:

– Ale przyłożył pan temu Niemcowi. Pierwsza klasa!

– A Japoniec też już więcej nie przyleci się tutaj wysypiać!

Najpierw próbował zwracać im uwagę, że prelegent był Austriakiem, a nie Niemcem, ale za którymś razem dał sobie spokój. Amerykanie często myślą, że Austria to jakieś miasto w Niemczech.

Lot powrotny do Warszawy miał zarezerwowany na niedzielę wieczór. Po południu w niedzielę czekał go późny lunch z szefem projektu w NIH. Prosto z restauracji zamierzał taksówką pojechać po bagaż do hotelu i zaraz potem na lotnisko w Waszyngtonie. Zorganizował swój pobyt tak, aby wszystko zamknąć do piątku. W sobotę rano wynajął samochód i pojechał do Baltimore. Nie odważył się zadzwonić do niej przed tą wizytą. Bał się, że usłyszy jakieś wymyślone ad hoc kłamstwo, że na przykład dzisiaj nie może, że nic nie wiedziała o jego przyjeździe i ma już dawno umówione spotkanie. Nie uwierzyłby, ale po czymś takim nie zdobyłby się na to, aby tam pojechać.

Dotarł do Baltimore około południa. Bez kłopotu trafił na miejsce. Wydział medyczny mieścił się w slumsowej dzielnicy śródmieścia Baltimore. Gdyby przez przypadek nie zabrał przepustki do NIH, strażnik nie wpuściłby go na parking przy uniwersytecie. Jak się okazało, przynależność do świty „pałacu” otwierała bramy także poza Waszyngtonem. Nawet te prowadzące na parking. Miejsce do parkowania na amerykańskim uniwersytecie to dowód największego wyróżnienia. Niektórzy jego amerykańscy koledzy żartowali sarkastycznie, że zastanawiają się, czy nie zaznaczać tego w swoich CV. Pamięta wywiad z Miłoszem, który ukazał się w „Los Angeles Times” po tym, jak Miłosz z Nagrodą Nobla powrócił ze Sztokholmu do Kalifornii, gdzie pracował jako profesor literatury w prestiżowym uniwersytecie Berkeley. Na pytanie dziennikarza, co zmieniło się w jego życiu po otrzymaniu Nagrody Nobla, Miłosz rozbrajająco odpowiedział:

– Dostałem w końcu miejsce do parkowania na uniwersyteckim parkingu.

Błażej zaparkował przy zachodnim skrzydle budynku starego laboratorium wydziału medycyny. To w tym budynku Candace Pert odkryła w 1972 roku receptory opiatowe i tym odkryciem rozpoczęła historię molekuł emocji. Historię, którą i on tworzy.

Czuł podniecenie i napięcie, ale wcale nie z powodu historyczności i wyjątkowości tego miejsca. Dzisiaj było mu to – także tutaj – zupełnie obojętne. To może paradoksalne i w dużej mierze obłudne w kontekście tego, czym się zajmował, ale nigdy nie myślał o molekułach emocji, gdy akurat przeżywał swoje własne stany. I odwrotnie. Gdy pisał o emocjach, sprowadzając je do reakcji chemicznych, nie myślał o tym, że tak naprawdę pisze o uczuciach. W artykułach naukowych jest jedynie miejsce na opisywanie tego, co się wie. Nie ma miejsca – i nawet gdyby było, to nie jest to do przyjęcia – na dzielenie się z tym, co się czuje. On miał pisać o emocjach odartych z ich sensu i sprowadzonych do struktur chemicznych. I napisać to tak, aby czytający nie zauważył, że za tymi informacjami stoi jakiś normalnie czujący człowiek. W artykułach i raportach, które dotąd publikował, jedyną informacją o autorze jest jego nazwisko, instytucja, w której imieniu pisze, i czasami również adres tej instytucji. Nawet te informacje były zazwyczaj i tak najmniej istotne dla czytelnika. Przypominał w tym trochę astronoma, który w najdrobniejszych szczegółach objaśnia fizyczny fenomen świecenia słońca jako rezultat reakcji termojądrowych, ale nigdy nie napisze, że zachwyca go jego zachód na plaży w Kołobrzegu.

38
{"b":"100399","o":1}