Patrzę na nią. Natasza to Natasza. Zapoznałem ją w dyskotece. Choć nie mam pojęcia, co ona tutaj, w Dzień Bez Ruska akurat robi w tym miejscu, w tym czasie, w mym mieszkaniu. Swego czasu rzuciła pokalem w Magdę, to tak się poznaliśmy wtedy właśnie, kiedy Magda przyszła do mnie na skargę, że jakaś dziewczyna się z nią zaczyna, i jeżeli miałaby prawdziwego chłopaka, to on by powiedział tej szmacie, by się odpieprzyła wreszcie. Myśmy już wtedy byli ze sobą trochę, ja z Magdą, trochę się znaliśmy bliżej, no to musiałem iść, gadać. Natasza mi powiedziała, że nienawidzi Magdę za samą jej twarz i że jak idzie przez salę taneczną, to Magda pod ścianę i salut. Potem jeszcze się znaliśmy dość bliżej. A teraz stoi w drzwiach, w me spodnie się gapi, jakbym zaraz miał tu uszykowany wskaźnik, co go wezmę, pokażę na swe podbrzusze i powiem mapę pogody. Dziś będzie pogoda zdecydowanie czerwona w porywach do czarnej, z przejaśnieniami. Dziś będzie ruska pogoda. Nad miastem zbierają się chmury czerwone. Dzień Bez Ruska może ze względu na warunki pogodowe zostać odwołany.
Nie mam pojęcia żadnego, o co ona tutaj przyszła, co chce ode mnie. A wlosy z białym pasemkiem z przodu. Przebiegły wzrok. Niewielki garb.
Masz doła? – ona się mnie pyta odnośnie tych spodni, uśmiechając się obleśnie, niby coś wiem, ale nie powiem. Chociaż fajna to jest dupa. Że niby co. Że niby coś nie tak z moją płcią, ostateczne zaburzenie płci, pa, dżordż, mam cię dość, przez ciebie upierdoliłem sobie spodnie, i co, i koniec, usiłowanie zabójstwa z ostrym narzędziem, gorzej, samobójstwo prawie, zestaw od lat trzech „małe samobójstwo”, nożyk do ziemniaków i trumienka mała na dżordża nie biodegradująca, na łańcuszku. A dla tych, co zadzwonią jako pierwsi, niespodzianka, pokrowiec.
Niee, to takiej koleżanki jednej – mówię Nataszy odnośnie tych spodni, chociaż mam nadzieję, że Andżela nie słyszy, tylko sprząta.
Fu, to jakaś świnia nie koleżanka, że cię tak uświniła, co? mówi Natasza, ślini palec i próbuje zetrzeć tam, gdzie trzeba.
Taka jedna. Taka jedna zboczona odpowiadam. Natasza na to, że czy ta dziewczyna ma tak na imię i nazwisko, zboczona, bo ona właśnie o imię i nazwisko się pyta, a nie o gatunek.
I ściera mnie tym palcem, bezczelnie patrząc mi centralnie w oczy. To ja na to stękam. Ona wtedy popycha mnie, krzyczy, że jestem świnia taka jak ze wszystkich, że ona do mnie po przyjacielsku, a ja do niej wyjeżdżam ze wzwodami, i czy ja albo mój bracki mamy jakieś ziele, jakieś do nosa coś, bo po to przychodzi.
Ścisz sobie swój wokal, co? mówię. Pół tonu ciszej. Jedna moja kuzynka tu siedzi, besztam Nataszę. Serialnie? – syczy Natasza, wchodzi i idzie na palcach adidasów do pokoju, gdzie zagląda. To żadna kuzynka, syczy w moją stronę – to jakaś sadomaso gotykkurwa. Zamknij się, dobra okej? – syczę do Nataszy i patrzymy we dwoje przez szparę między zawiasami. Andżela na kolanach anemicznie dość zbiera papierki i niedopałki z podłogi. Kurwa, ona w ogóle żyje, czy ty ją z grobu wykopałeś, czy może to jest trup na baterię R6? – syczy Natasza, popycha drzwi i wchodzi. Halo, szefowa. Imię twoje chcę wiedzieć. Ja jestem Natasza, podaje Andżeli rękę i mówi: Nata. Nata Blokus.
Andżelika – mówi Andżela – ale spokojnie możesz mówić Andżela, po prostu Andżela. Sama Andżela, tak? – mówi Natasza i podciąga sobie spodnie. Po prostu Andżela – mówi Andżela.
Fajne masz te bransolety, gwoździe. Po ile kupiłaś? – mówi Natasza. To różnie. Zależy które – odpowiada Andżela, podnosząc się z kolan. Bo to różnie wychodzi, ale przeważnie kupowałam teraz latem w Zakopcu albo na wycieczkach wysokogórskich. Fajne – mówi Natasza. Zajebiste.
Ja jestem na zjeździe ostrym. Dotychczas nie wiem, czy o tym wspominałem, ale pęka mi bańka i może zaraz już nie będę żył. Andżela podciągnęła żaluzje. I tego nie ma co kryć, i patrząc na Nataszę, patrząc na Andżelę, zastanawiam się nad takim podejrzeniem, iż to jest białe, jasne jak kurwa piekło, specjalne piekło za dilowanie, za amfę, ze słońcem niezachodzącym, z jarzeniówką pięć tysięcy wat prosto w oczy, z jakąś imprezą z dwoma dziwnymi jakimiś panienkami, z których jedna prawdopodobnie nie żyje, a druga łazi po całym mieszkaniu, podnosi z odrazą różne rzeczy i rzuca na powrót na wykładzinę. Niczym jednoosobowa komisja do spraw zaszłej tu zbrodni wojennej. Niczym żołnierz wietnamski przez trzcinę cukrową. Pod kołdrę zagląda na tapczan. O, ja widzę, że jakaś tu grubsza rzeźnia się działa, Silny, kogoś ty tak urządził, zwyrolu, psa swego chyba – mówi.
Andżela wtedy już nie może więcej zblednąć, więc gwałtownie szarzeje. W dodatku raptem odbija jej się niebezpiecznie, co ona łapie się za twarz, jak gdyby chciała wyprodukować kolejną falę kamieni proszącą się na świat. Muszę ją uratować, gdyż bądź co bądź okazała dziś mi i Suni dużo życzliwości i sprytu.
Pies mi zdechł – tłumaczę Nataszy, wskazując na tapczan – Ruski otruli. W męczarniach konał, to wszystko wypaskudził krwią. Podali mu nabój samowybuchający wewnątrz ofiary. Minę lądową w jedzeniu. – mówię, siadam obok Andżeli na tapczan i obejmuję ją pocieszycielsko ramieniem. Wiele syfu nam narobił, dopiero co go pochowaliśmy.
Natasza patrzy na mnie dość nierozumiejącym wzrokiem, po czym wstaje nagle.
Silny, nie pierdol od rzeczy, bo mnie twoja hodowla psów gówno interesuje, czy jak ci pies zdycha, to czy się przewraca na lewo, czy na prawo. Lepiej gadaj, gdzie masz towar, bo o pogodzie i o hobby możemy sobie owszem pogadać, ale nie, kiedy mi jest tak amfa potrzebna, że zaraz się zejszczam.
Wtedy, jak nie odpowiadam, idzie do kuchni. Szafki zaczyna otwierać, trzaska drzwiczkami, garami tłucze, gdzie masz, Silny, towar, gdzie wy trzymacie ten towar, bo od ciebie to ja się, palancie, niczego nie mogę dowiedzieć, jesteś tak przećpany, że już roi ci się wszystko na bańce, już ty nawet nie wiesz, gdzie kuchnia, a gdzie łazienka, a co dopiero, gdzie fetę żeś schował, to przez aż dwa dni temu było, jak żeś go kitrał, to teraz nawet nie wiesz, jak się wtedy nazywałeś, Robakoski czy już wtedy inaczej. Andżela zostaje w pokoju, a ja jako gospodarz domu drepczę za Natasza bezradny wobec jej gniewu. Jak tylko ona mnie widzi, to mówi: spierdalaj stąd, sama sobie poszukam, z tobą, Silny, się nie da gadać, te flaki idź sobie zdrapać ze spodni, bo wyglądasz najmniej jakbyś sobie patroszył. Wyjść stąd, mówię, bo patrzeć na ciebie nie mogę.
No to ja wychodzę na przedpokój, chodzę chwilę, rozglądam się. Mam taki halun, że jestem wielki niczym kłąb waty i że kulam się tak po mieszkaniu raz w tę, raz we w tę, że jakiś gwałtowny wiatr między pokojami mnie unosi. Jest to taki mój jakby sen, gdyż zdaje mi się nagle, że z sufitu leci śnieg na mnie lub grad, papierki białe, wielka biała firana na mnie spada. Wiatr wieje po pokojach, znosi mnie do tyłu. Wiatr wieje z góry i znosi mnie w głąb podłogi do piwnicy, do wewnątrz Ziemi, gdzie białe robaki migające pełzną po wnętrzu mych powiek. Wchodzę do kuchni i sen rozwiewa się. Huk i harmider, szklanki stłuczone na podłodze, mój kubek z krasnalkiem również, talerze z szafek wywleczone i porozkładane po panelach. Natasza przy stole, to co stało, zepchnęła na podłogę, łeb podtrzymuje sobie na ręce. Barszcz w proszku nawaliła na blat i kartą telefoniczną, stuk stuk stuk, robi z niego ściechy. Przez długopis „Zdzisław Sztorm” wciąga barszcz do nosa, po czym kicha strasznie i pluje różową śliną do zlewu.
Kurwa, Silny, ty dziś marnie skończysz – bełkocze. Twoja gotyklaska również.
Spluwa w kupkę barszczu i bełta w tym palcem. Wstaje. Idzie do pokoju. Ja za nią. Kiedy idzie, to wiatr się robi i rozwiewa Andżeli włosy, psuje fryzurę. Natasza otwiera barek. Wszystkie flaszki po kolei. To, co jej nie smakuje, to płucze usta i spluwa na dywan. Jest w tym dobra. Umie tak splunąć wszędzie gdzie chce. Wtem na mnie spluwa w samą twarz. Tak raptem mocno, że zataczam się parę kroków w tył. Było to martini.