Andżela, ty masz wąsy – zagajam, gapiąc się w nią, by nawiązać rozmowę.
Wąsy? – ona pyta tępo, podnosząc swą zgnitą rękę do górnej wargi. Lecz ta ręka również więdnie i opada zgodnie z kierunkiem grawitacji. Wąsy? – powtarza beznamiętnie.
No dosłownie wąsy – mówię dziarsko, gdyż czuję, że ten temat ją kręci. Jest to temat neutralny i wesoły, zabawny. Mówię jej: jak czasem spojrzysz, to ja patrzę na ciebie i myślę sobie: facet.
Ona jakby na to nie reaguje. Nie śmieje się. jakby nie rozumiała po polsku, co to są wąsy. To ją widocznie nie kręci, ten temat. By nie było ciszy nieprzyjemnej niczym mokre pranie rozwieszone między nami, sprzedające nam raz po raz na twarz nogawki i rękawy.
I co słychać? – zagajam więc uśmiechając się krzepiąco do niej, wyciągam rękę, co na niej też zauważam trochę krwi zakrzepłej i klepię ją mocno, przyjacielsko po ramieniu, by wiedziała, że jest między nami przyjaźń, że zawsze możemy zostać kumplami, że jak ją spotkam na ulicy, to zawsze będziemy na cześć między sobą.
Ona na ten gest z mej strony zatacza się dość silnie, podnosi rękę z chorągiewką, macha apatycznie dość i mówi: od Ruskich kupiłam. Unosząc tą oklapniętą chorągiewkę. Od Ruskich kupiłam, bo tańsze. Harcerze też sprzedają. Ale drożej. Wiadomo. I z sztucznych tworzyw. Się nie biodegradujących.
Jak to mówi, to nie wiem, ile to może trwać. Z jej strony zero uśmiechu, sama powaga. Obliczam cicho w myśli. Może stoimy już tu godzinę. A może pół. A może sekundę. A może ja już nie żyję. Może przetrzymują mnie właśnie w jakimś papierowym ustępie dla czubków, w jakimś wyciętym z gazety dla kobiet biało-czerwonym odwyku. Niby wszystko pięknie, a jak tylko się poruszę, to klej do papieru pójdzie i rozsypię się tu razem z całym stelażem, pod którym płonie ogień piekielny. Bo to jest specjalne piekło, gdzie się siedzi za amfę. Robią ci chore filmy. A Andżela to nie Andżela. To jakaś tekturka jebnięta. Rusza ustami, a głosu nie słychać. Czarna ryba-młot. Czarna ryba-potwór. Czarny żuraw z origami. I teraz składam podanie o panadol. O szeroko pojęty paracetamol. O zwiększenie wydobycia. Bo od wbitego we mnie tego wzroku wiercącego jakiegoś, bańka zaczyna mnie tak boleć, jakby w jedną chwilę miała się od reszty odlepić, sturlać po schodkach, potoczyć ulicą do studzienki i uzyskać całkowitą niepodległość.
Pies ci zdechł – mówi mętnie Andżela machając flagą. Ja mówię: że niby co?! Ona na to. że Sunia tam leży przy garażu i nie żyje z głodu. Jak ja się wtedy nie zerwę i już mniejsza o to, co za bagno mam na spodniach w barwach narodowych, już mniejsza o to. Gdyż jestem przerażony. Zszokowany. Biorę to ptasie mleczko, biorę z lodówki to, co tam jest, parówkę, mrożonkę, wszystko i lecę. Sunia leży na plecach na trawniku. Co pewnie trzeba będzie go niedługo ostrzyc znowu. Niezbyt jest ożywiona. Sunia, Sunia, mówię i zbiera mi się na płacz. Szczególnie, że widzę gówienko, co z niej wyszło samo, jak wielki czarny robak, co ją zabił i teraz ucieka w ziemię przed karą. Sunia. No weź. Nie bądź świnia, żeby mnie tak urządzić. Wstawaj. Przyniosłem ci tu. Nie lubisz fasolki, ale chyba tak od święta to byś się nie zatruła, jakbyś zjadła kurwa raz taką fasolę, to by ci korona z tego łba płaskiego nie spadła, nie chciałaś żreć, to teraz nie żyjesz, zobaczysz, jak się pani twoja wkurwi dopiero, jak wróci, a tu zamiast psa trup, dom cały we krwi, zobaczysz, że nas zwolni stąd wszystkich, zamknie ten interes… no kurwa obudź się!!
Jak tak wrzeszczę i już nawet robię zamach, by to kopnąć, to przychodzi Andżela. Kładzie mi rękę na ramieniu. Jest poważna, w ręce ma flagę. Mówi do mnie: uspokój się, Silny. Twój ból nic nie pomoże. Wiem, że jesteś w szoku. Tylko spokojnie. Wiem, że bardzo Sunie kochałeś. Lecz teraz ona nie żyje. Nic się na to nie da poradzić. Śmierć idzie z nami ramię w ramię, chucha nam trupem w twarz. Zostawia po sobie ból i cierpienie. Lecz rany się goją.
I kiedy ja tak stoję, zdumiony, całkowicie zaskoczony tym, co się dzieje, iż wszystko nagle wali się i ostatecznie nawet pies zdycha niczym pieczątka na paczce z rozpadem. To Andżela bierze spod garażu łopatę do odśnieżania w zimie i tak jak stoi zaczyna kopać w trawniku grób.
Ja siadam na krawężniku, bo już nie mam na to wszystko siły. Już dosyć, już dziękuję, koniec zabawy, wszyscy idą do siebie do domu, w przedpokoju są już uszykowane ich buciki, to co zostało z ciasta można brać dla rodzeństwa. To koniec. Dziś zgasła ostatnia ma żarówka. Dziś już nie żyję, dziś patrzę, jak ziemia sypie się na wieko trumny ze mną i sam również rzucam sobie grudkę.
Wtedy nagle do Andżeli mówię tak: Ruski Sunie zatruli. Andżela na to: może i tak. Ja na to się wkurwiam, gdyż coraz bardziej to do mnie dochodzi.
Za jednego polskiego psa dwóch Ruskich – mówię – albo trzech. Za Sunie, za jedną śmierć niewinnego, niepolitycznego psa polskiego, trzech Rusków do piachu. Rozstrzelać.
Po czym biorę patyk i pokazuję, gdzie będą stali Ruski i jak będę strzelał.
Agresja zawsze wraca do ciebie. Człowiek człowiekowi wilkiem -mówi Andżela. Nawet trochę ukopała tymi swoimi żyłami bez obudowy. I nim się spostrzegę, ona już jest przy mnie i mówi tak: jak ty masz na imię właściwie, Silny?
Myślę chwilę. Czy ona jest doszczętnie nienormalna?
No Andrzej przecież – mówię. Andrzej Robakowski. A ja Andżelika. Andżelika na drugie Anna – mówi Andżela. Ja też mam na drugie – ja mówię – ale nie powiem. I odbija mi się głodem, bo od dawna nic nie jadłem. No powiedz jak – nalega Andżela, kopiąc dalej. Ja siedzę na krawężniku i mówię, że nie powiem. Ona na to, dlaczego. Ja mówię, że dlatego. Ale moja matka jest Izabela.
Wtedy do furtki przychodzą dwaj robole z farbą. Kop, kop – mówię do Andżełi, wstaję i idę do nich.
Dzień dobry, szefie – oni mówią do mnie i dobrze mówią, chociaż zdziwieni patrzą w kierunku mych spodni ze śladami niewątpliwego pochodzenia organicznego. Świnia? – tak zagajają o tę krew. Na dzień dzisiejszy, ile taka niesprawiona od chłopa stoi? – zagajają, wskazując na tę krew zaschłą.
Dosyć tyle – mówię, bo mi się nie chce za dużo rozprawiać, czy sprawiona, czy niesprawiona, czy od chłopa czy z samu, czy z chlewu, czy skąd. Bo gówno ich to obchodzi, to są spodnie moje, a oni mają swoje, to niech swoich pilnują, by sobie nie pobrudzić. Oni to widzą, że nie jestem w nastroju na pogaduszki o pogodzie i o modzie, kosmetyce. To co, malujemy? – mówi jeden do drugiego.
Że co niby malujemy? – ja się zaraz trzeźwo pytam. Oni patrzą po sobie i mówią, że dom malujemy na biało czerwono, bo takie zarządzenie burmistrza jest na cały powiat. A co jak nie? – mówię, na co oni trochę gasną, patrzą po sobie. Nie niby znaczy się nie – mówią do mnie – to już pana sprawa, czy tak czy nie. Ja powiem szczerze, jak jest. Może być na tak, to wtedy my tu z kolegą wchodzimy, cyk, elegancko, pełna kooperacja Rady Miasta z mieszkańcami rasy polskiej, wszystko jest między nami w porządku, jakieś manko masz pan w bankomacie, to to manko ni z tego ni z owego znika, jakieś zaległe czynsze i tak dalej, Oczywiście drobne, gdyż Radę Miasta nie stać na jakieś grubsze malwerchy. Żona panu rodzi, to jeśli równocześnie na przykład rodzi jakaś żona jakiegoś, załóżmy, proruskiego antypolaka, co się wyłamał z akcji, to wtedy pana żona ma pierwszeństwo i prymat w rodzeniu, i jeszcze różę biało-czerwoną do łóżka. A tamta kona na korytarzu. Choć nie wiadomo nawet, bo żaden taksówkarz jej nie weźmie, a samochód ma ni z tego ni z owego popsuty. Jakiś pasek klinowy, jakieś niby gówienko, zatkana ni z tego ni z owego rura wydechowa styropianem, ale samochód nie działa. Nie działa i koniec. Bo właśnie jeśli jesteś pan na nie, to jedno ja panu powiem szczerze, to już nie jest tak, że taka decyzja nie wpływa. Bo ona wpływa. Niby nic, ale raptem wszystko. Tu się coś panu zepsuje, tu panu nagle siding odleci, tu panu żona umrze nagle, choć nawet kataru nigdy nie miała. Tu coś zginie, jakieś niby dokumenty raptem z pana nazwiskiem, z pana imieniem pojawią się w nie tej, co trzeba przegródce, tylko we właśnie odwrotnej, niż trzeba, że będzie tak, że nagle po prostu znikniesz pan z tego świata razem ze swoją rodziną, że nagle znikniecie z tego miasta, a wasz dom zostanie wyniesiony w część po części na obrzeże, zalany benzyną, rozpuszczalnikiem i podpalony z samej zasady. Że albo się jest Polakiem, albo się nie jest Polakiem. Albo jest się polski, albo jest się ruski. A mówiąc dosadniej albo jest się człowiek, albo jest się chuj. I koniec, tak panu powiem.