Ja do niej na to mówię: to teraz nie pieprz tyle, lecz ciągnij. Ona wciąga do nosa, raz w tę, raz we wtę, z oczu płyną jej bezbarwne łzy. Potem ja ciągnę swoje. Stoimy tak chwilę. Mówię, czy już to kiedyś robiła. Ona na to, że niezupełnie, nie całkiem. Więc myślę sobie, to teraz dopiero zacznie się jazda, Andżela na oko ze trzydzieści kila góra żywej masy. Jej ręce to mniej więcej tak jak gdyby u mnie młoteczek i kowadełko w uchu. Raptem śmieje się jak bez mała psychiczna. Mówi, iż dopiero teraz jest jej dobrze, że czuje się odżywiona, iż jej poglądy zdają jej się bardziej definitywne.
I jak się nie zrzyga raptem przed siebie! Jest to rzyg amfetaminowy, z odskokiem, lecący hen przed siebie. Mam z tego niezłą tubę, jak również wszyscy, co stali dookoło. Takiej ewolucji alpejskiej na oczy nie widziałem, czy to po wódce, czy to po paleniu. Serialnie, dosłownie szczam ze śmiechu. Co, o dziwo, tej rzygającej dziewczynie wydaje się równie zabawne. Choć się jej dziwię, na jej miejscu bym się tak nie cieszył. Lecz ona też śmieje się do rozpuchu. Między jednym a drugim rzygiem woła w moim kierunku: szataaaaan!. Po czym rzyga dalej. Wygląda jakby zaraz miała wybuchnąć na zewnątrz swej zamszowej kiecki i pokryć cały świat rzygowiną, aż poszłoby echo. To byłoby jej królestwo, królestwo szatana, przez które przez całą jego szerokość przeciągłaby linki na pranie i suszyła na nich swe czarne kiecki, rajstopy, czarne majtki i rzecz główną, wręcz manifestacyjną dla jej charakteru: czarny stanik. Takiej nienormalnej jeszcze nie spotkałem nigdy w moim całym życiu, choć rzygające mi się trafiały, choćby Magda, która z kolei robiła to chyłkiem, jak gdyby bokiem. Tyle mądrego, jeśli chodzi o Andżelę. Spoglądam na nią. Ileż to takie małe ścierewko, chude nieszczęście może narzygać. Strasznie. Całe góry, całe morza, całe krajobrazy, wszystko utrzymane w tonacji jej drinka, niebieskawej, egzotycznej Bols Curacao. Plus jakieś niezobowiązujące jedzenie, wegetariańskie morderstwo na nieznanej roślinie. Lecz to zaledwie niewielki procent, a cała reszta to nękany burzą ocean niespokojny niebieskiej wódki. Natomiast jeśli chodzi o mnie, to bym się nie dziwił, żeby to, co ona ustami z siebie wyprasza, to był czarny lakier do paznokci, czarny tusz, czarny pogryziony flamaster. Oraz czarne kredki świecówki, czarna farba do włosów włącznie z aplikatorem.
Okej. Wracamy na lokal. Andżela idzie się obmyć z farfocli, z pozostałości. Patrzę za nią. Jest całkiem. Choć brudna. Nienormalna. Ale wesoła, zabawowa, skłonna do śmiechu, inteligentna. Jednym słowem fajna, mimo wszelkich naszłości. Co, Silny, mówi Barman, puszczając oko. Kładź na niej laskę, zarzyga ci mieszkanie. Co w tym momencie mnie rozżala, rozsierdzą. Gdyż jest to chamskie, co mówi, brutalne, mimo iż całe zajście obserwował wyłącznie przez szybę i nie zna faktów.
Nie chcę być również chamski jak on, lecz wobec Andżeli nie mogę pozwolić na to, by był tak aż nielojalny. Gdy ona jest tak szczupła, że najlżejszy mój oddech, moje kiwnięcie palcem jest w stanie zwalić ją ze stołka i podwiać jej spódniczkę. Andżela wraca. Mówię jej: wychodzimy. Ona na to: po czemu? Ja, że mam dosyć po uszy tego miejsca, gdzie kultura i sztuka są na nie. Ona patrzy na mnie, gdyż chyba się we mnie wręcz zakochała, pokochała mnie od pierwszego wrażenia, które na niej zrobiłem. Mówi do mnie: no właśnie. Ma natomiast brwi zrobione na czarno bodajże węglem, co z miejsca zauważam. Lecz decyduję się tam nie patrzeć, gdyż w niej najważniejsza jest dusza niż ciało. Choć ciało jest równie ważne. Choć tak kruche, chude. Ona mówi, że lubi spacerować, choćby nocą. Że jutro jest Dzień Bez Ruska na mieście, taki festyn i czy się z nią przejdę. Myślę sobie, ładnie: Dzień Bez Ruska, Magda na pewno nie omieszka przyjść, choćby szukać fety za pół darmo u różnych frajerów z całego tutejszego powiatu. Ale mówię mimo to, iż wiem, że Magdę spotkam, że to zatruje mą duszę i me myśli, mówię do Andżeli: to się zobaczy. Ona mówi, że niby co. Ja mówię, że gówno, że są różne uwarunkowania, pogoda, ciśnienie tlenu, to, czy przykładowo jakie będą uwarunkowania z hajcem, że to się różnie może ułożyć. I mówię do niej, czy pójdzie ze mną na moje mieszkanie.
Ona mówi, że może tak, a może nie. Na jej sukni zauważam sieć jasnych plamek, które miały miejsce, gdy rzygała i gdy szły odpryski, doszczętnie zaplamiły jej kieckę od frontu. Mówię, że ma france na dekolcie, co ona spogląda zaraz bystrze w tamtym kierunku, naspidowana do granic mimo tych wymiocin, i mówi, bym ją pocałował w usta, gdyż chciała to robić zawsze na moście, zawsze wśród drzew. Mówi: pocałuj mnie prosto w usta, tego właśnie chcę, zawsze chciałam robić to pośrodku mostu, pośród drzew i krzewów. Zawsze chciałam to robić. Teraz to czuję. Nie wiem, czego to wpływ na mnie. Wpływ ciebie na mnie. Jakieś drobne choć raz szaleństwo, jakiś spontanizm okazany w najmniej spodziewanym momencie. Przykładowo w windzie, w morzu, gdzieś, gdzie nikt się tego nie spodziewa. Gdyż życie jest tak bardzo krótkie, Silny, a śmierć blisko, coraz bliżej, dyszy nam prosto w twarz, kostucha o żółtej miednicy, o wygryzionych oczach. I nie mów, że nie, ponieważ tak właśnie jest, całkowita degeneracja, całkowity powszechny upadek wszystkiego. Despotyzm, deprawacja. Silny, lada dzień już nie będziemy żyć, lada dzień i ty i ja zginiemy. I nieważne, czy to będzie zatrute mięso, zatruta woda, PCV, czy prawica, czy lewica, czy ruscy, czy nasi. Oni nas zabiją, a potem zabiją sami siebie i zjedzą na deser nawzajem ze wspólnego talerza. Na deser. Gdyż na pierwsze danie będzie co innego. Dzikie piękne zwierzęta wymierających gatunków, exodus jeleni w potrawce, eksterminacja tygrysów w marynacie i żyraf jedzonych jednorazowymi sztućcami wytworzonymi z ich ości. To wszystko ginie, umiera. Jesteśmy tylko ty, tylko ja. W ogóle to piszę poezje. Różne wiersze. Czasami potrafię siedzieć bez końca. Skreślać, przekreślać bez pamięci. Pisać znów od nowa. Na razie do szuflady. Później dla szerszych czytelników z całego świata, kto wie czy nie z Polonii amerykańskiej. Bez ścierny, mam tam wujostwo. Wujka i ciocię, świetnych po prostu Kanadyjczyków. Wesołych. Zaradnych. Prowadzą tam oni sklepik dla Polonii. Interes nieduży, ale lukratywny. Dostali spadek. Rozkręcili. Ciocia handlowała, choć nie obyło się bez agresji ze strony autochtonów. Wujek sprowadzał. Wiesz, ruskie baby, różne rdzennie narodowe ikony, które szły tam jak woda. Płyty i wydawnictwa zespołu „Mazowsze”. Vader również szedł. Który lubię.
Lalki jednak lepiej, matrioszki, kilimki, kukły, marzanny. Poza tym kocham zwierzęta. Długo prenumerowałam czasopismo „Mój Pies”. Czy wiesz, które to czasopismo? Nie? To dziwne. To jest właśnie czasopismo o zwierzętach. Wiesz. Różnych, domowych, jucznych. Są tam różne ciekawostki, wiesz. Zabawne. Ile wielbłąd może udźwignąć w swym garbie wody, środków zapasowych. Wiesz na przykład ile? Nie? Po prostu mnóstwo. Całe dzikie mnóstwo. Albo pies, jakie są objawy jego chorób pasożytniczych.
Pociera o dywan dupką – wtrącani ponuro z autopsji. Sam również mam psa.
Ona na to z oburzeniem: nie tylko! Jest wiele objawów. Ból odbytu, łysienie, wymioty, suchy nos. Nienawidzę morderców zwierząt. Gdy oglądam programy o traktowaniu zwierząt w Polsce i na świecie, chcę umrzeć. Już raz chciałam umrzeć. Zniszczyłam wtedy wszystkie swe listy, które otrzymałam od Roberta. Wszystko. Była to próba samobójcza. Nieudana zresztą. Mówię dużo. Chcę powiedzieć wszystko, teraz to wiem. Gdyż życie jest krótkie, Silny. A gdybym wtedy się nie zrzygała wszystkimi panadolami świata, gdy miałam już lada chwila umrzeć, byłoby jeszcze krótsze, niż jest. O pół roku. Ponieważ minął już okres pól roku od tych zdarzeń. Degeneracja. Degrengolada. O tym piszę w swych utworach. Świat jest do szpiku zły, a ja chcę umrzeć. Lecz jeszcze nie teraz. Chcę umrzeć skacząc z dachu i krzyczeć: zajebiście. Chcę umrzeć pod kołami pędzącego pociągu. On pędzi, a ja wszerz torów, on trąbi, ja nic, on mnie przejeżdża, ja nic, zero reakcji. Dopiero potem zdjęcia w gazetach, wszyscy przepraszają, wszyscy się winią, Robert jest winny najbardziej, gdyż to on mnie do takiej ostateczności doprowadził, zdegradował mnie, zniszczył mnie jako człowieka i jako kobietę. Nekrologi, epitafia, odczyty. Silny, a teraz pytanie wieczoru, czy masz odwagę umrzeć ze mną? Wśród zgliszczy, wśród popiołów i pogorzelisk. Które będą się wokół nas roztaczać jak pejzaż zniszczenia. Szatan będzie pełzał po wszystkim, co napotka. Także nas dotknie, a wtedy ten film się skończy. Ziemia rozstąpi się w nicości twarz. Koniec. Kompletna dekadencja, kompletny modernizm. Węże, otwarte łona kobiet. Nie mów nic, nie chcę znać twej odpowiedzi. Wolę się łudzić, że kiedyś to się stanie. Lecz nie wiem, kiedy. Teraz lub później. Kiedy na ciebie patrzę, myślę, że mnie nie słuchasz. Kiedy tak idziemy. Nic nie mówisz. Milczysz.