Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Aen Ithlinnespeath, przepowiednia Ithlinne Aegli aep Aevenien, elfiej wyroczni. Przepowiednia końca cywilizacji, proroctwo zagłady, zniszczenia i powrotu barbarzyństwa, mających nadejść wraz z masami lodu sunącymi od granicy wiecznej zmarzliny. A druga księga… Bardzo stara… Zniszczona… Aen Hen Ichaer… Starsza Krew… Krew Elfów?

— Tissaia? Co ty na to?

— Popieram — czarodziejka poprawiła pierścień, który obrócił się na palcu w niewłaściwą stronę. - Popieram projekt Vilgefortza. Zwołajmy zjazd. Najrychlej, jak można.

Metal, kamień, kryształ, pomyślała. Szukasz Yennefer? Dlaczego? I co Yennefer ma wspólnego z proroctwem Itliny? I ze Starszą Krwią Elfów? Co ty knujesz, Vilgefortz?

Przepraszam, powiedziała telepatycznie Lydia van Bredevort, wchodząc bezszelestnie. Czarodziej wstał.

— Wybaczcie — powiedział — ale to pilne. Czekałem na ten list od wczoraj. To zajmie mi tylko chwilę.

Artaud ziewnął, stłumił beknięcie, sięgnął po karafkę. Tissaia spojrzała na Lydię. Lydia uśmiechnęła się. Oczami. Nie mogła inaczej.

Dolna połowa twarzy Lydii van Bredevort była iluzją.

Przed czterema laty, na polecenie Vilgefortza, jej mistrza, Lydia wzięła udział w badaniach nad właściwościami artefaktu odnalezionego wśród wykopalisk starożytnej nekropolii. Artefakt okazał się obłożony potężną klątwą. Uaktywnił się tylko raz. Z pięciu uczestniczących w eksperymencie czarodziejów trzech zginęło na miejscu. Czwarty stracił oczy, obie ręce i oszalał. Lydia wywinęła się z poparzeniami, zmasakrowaną żuchwą i mutacją krtani i gardła, skutecznie jak do tej pory opierającą się próbom regeneracji. Sięgnięto więc po silną iluzję, by ludzie nie mdleli na widok twarzy Lydii. To była bardzo silna, wprawnie nałożona iluzja, trudna do przeniknięcia nawet dla Wybranych.

— Hmm… — Vilgefortz odłożył list. - Dziękuję, Lydia.

Lydia uśmiechnęła się. Posłaniec czeka na odpowiedź, powiedziała.

— Nie będzie odpowiedzi.

Rozumiem. Poleciłam przygotować komnaty dla gości.

— Dziękuję. Tissaia, Artaud, przepraszam was za tę chwilę zwłoki. Kontynuujmy. Na czym skończyliśmy?

Na niczym, pomyślała Tissaia de Vries. Ale słucham cię uważnie. Bo kiedyś wreszcie nawiążesz do spraw, które cię naprawdę interesują.

— Ach — zaczął wolno Vilgefortz. - Już wiem, o czym chciałem mówić. Chodzi mi o najmłodszych stażem członków Rady. O Fercarta i Yennefer. Fercart, o ile wiem, jest związany z Foltestem z Temerii, zasiada w radzie królewskiej razem z Triss Merigold. A z kim związana jest Yennefer? Mówiłeś, Artaud, że należy do tych, którzy wysługują się królom.

— Artaud przesadził — powiedziała spokojnie Tissaia. - Yennefer mieszka w Vengerbergu, więc Demawend niekiedy zwraca się do niej o pomoc, ale nie współpracują stale. Z pewnością nie można twierdzić, że ona wysługuje się Demawendowi.

— Co z jej wzrokiem? Wszystko w porządku, mam nadzieję?

— Tak. Wszystko w porządku.

— To dobrze. To bardzo dobrze. Niepokoiłem się… Wiecie, chciałem się z nią skontaktować, ale okazało się, że wyjechała. Nikt nie wiedział dokąd.

Kamień, metal, kryształ, pomyślała Tissaia de Vries. Wszystko, co nosi Yennefer, jest aktywne, niewykrywalne psychowizją. Tą metodą jej nie odnajdziesz, mój drogi. Jeśli Yennefer nie życzy sobie, by wiedziano, gdzie jest, nikt się tego nie dowie.

— Napisz do niej — powiedziała spokojnie, wyrównując mankiety. - I przekaż list zwykłym sposobem. Dojdzie niezawodnie. A Yennefer, gdziekolwiek jest, odpowie. Zawsze odpowiada.

— Yennefer — wtrącił Artaud — często znika, niekiedy na całe miesiące. Przyczyny bywają raczej trywialne…

Tissaia spojrzała na niego, zaciskając wargi. Czarodziej zamilkł. Vilgefortz uśmiechnął się lekko.

— Właśnie — powiedział. - Waśnie o tym pomyślałem. Swego czasu była mocno związana z… pewnym wiedźminem. Geraltem, jeśli się nie mylę. Zdaje się, że to nie była zwykła przelotna miłostka. Wydawało się, że Yennefer była dość mocno zaangażowana…

Tissaia de Vries wyprostowała się, zacisnęła dłonie na poręczach karta.

— Dlaczego o to pytasz? To sprawy osobiste. Nic nam do tego.

— Oczywiście — Vilgefortz spojrzał na list rzucony na pulpit. - Nic nam do tego. Ale mną nie powoduje niezdrowa ciekawość, lecz troska o emocjonalny stan członka Rady. Zastanawia mnie reakcja Yennefer na wieść o śmierci tego… Geralta. Mniemam, że umiałaby przejść do porządku dziennego, pogodzić się, nie popadając w depresję ani przesadną żałobę?

— Niewątpliwie umiałaby — powiedziała zimno Tissaia. - Tym bardziej że takie wieści docierają do niej co jakiś czas. I niezmiennie okazują się plotkami.

— Tak jest — potwierdził Terranova. - Ten cały Geralt, czy jak mu tam, umie sobie radzić. I czemu się dziwić? To mutant, morderczy automat, zaprogramowany, by zabijać i nie dać się zabić. A co do Yennefer, nie przesadzajmy z jej rzekomymi emocjami. Znamy ją. Ona emocjom się nie poddaje. Bawiła się wiedźminem, to wszystko. Fascynowała ją śmierć, z którą ten typek stale igra. A gdy się wreszcie doigra, sprawa się skończy.

— Na razie — rzekła sucho Tissaia de Vries — wiedźmin żyje.

Vilgefortz uśmiechnął się, znowu rzucił okiem na leżący przed nim list.

— Czyżby? — powiedział. - Nie sądzę.

*****

Geralt wzdrygnął się lekko, przełknął ślinę. Minął już pierwszy wstrząs po wypiciu eliksiru, zaczynała się faza działania, sygnalizowana lekkim, ale nieprzyjemnym zawrotem głowy, towarzyszącym adaptacji wzroku do ciemności.

Adaptacja przebiegała szybko. Mrok nocy jaśniał, wszystko dookoła nabierało odcieni szarości, odcieni początkowo mglistych i niejasnych, stopniowo coraz silniej kontrastujących, wyraźnych i ostrych. W wychodzącej na nabrzeże kanału uliczce, przed momentem ciemnej jak wnętrze beczki po smole, Geralt mógł Już dostrzec szczury wędrujące rynsztokiem, obwąchujące kałuże i szpary w murach.

Jego słuch także wyczulił się pod wpływem wiedźmińskiego dekoktu. Wymarła plątanina zaułków, w której jeszcze przed chwilą rozlegał się wyłącznie szum deszczu w rynnach, zaczęła żyć, tętnić dźwiękami. Słyszał wrzaski wojujących kotów, szczekanie psów zza kanału, śmiechy i okrzyki z szynków i oberży Oxenfurtu, wrzaski i śpiewy we flisackiej karczmie, odległy, cichy trel fletu grającego skoczną melodyjkę. Ożyły ciemne uśpione domy — Geralt zaczął odróżniać chrapanie śpiących ludzi, tupnięcia wołów w zagrodach, parskanie koni w stajniach. W którymś z domów w głębi uliczki rozbrzmiewały zdławione, spazmatyczne jęki kochającej się kobiety.

Dźwięki rosły, przybierały na sile. Rozróżniał już obsceniczne słowa birbanckich piosenek, dowiedział się imienia kochanka jęczącej niewiasty. Znad kanału, z Myhrmanowego domostwa na palach, dobiegał rwący się, nieskoordynowany bełkot znachora, wprowadzonego traktamentem Filippy Eilhart w stan kompletnego i zapewne permanentnego zidiocenia.

Zbliżał się świt. Deszcz przestał wreszcie padać, zrywał się wiatr, który przepędzał chmury. Niebo na wschodzie jaśniało wyraźnie.

Szczury w zaułku zaniepokoiły się nagle, prysnęły w różne strony, skryły wśród skrzynek i śmieci.

Wiedźmin usłyszał kroki. Czterech lub pięciu ludzi, na razie nie mógł dokładniej określić ilu. Spojrzał w górę, ale Filippy nie zobaczył.

Natychmiast zmienił taktykę. Jeśli w zbliżającej się grupie był Rience, miał małe szansę na schwytanie go. Musiałby wpierw stoczyć walkę z eskortą, a nie chciał tego. Raz, bo był pod wpływem eliksiru, ci ludzie musieliby umrzeć. Dwa, bo Rience miałby wtedy czas, by zwiać.

Kroki zbliżały się. Geralt wyszedł z cienia.

Z zaułka wyłonił się Rience. Wiedźmin rozpoznał czarownika momentalnie i instynktownie, choć nigdy przedtem go nie widział. Bliznę po oparzeniu, prezent od Yennefer, maskował cień rzucany przez kaptur.

Był sam. Jego eskorta nie ujawniła się, pozostała w uliczce, ukryta. Geralt natychmiast zrozumiał dlaczego. Rience wiedział, kto czeka na niego pod domem znachora. Rience spodziewał się zasadzki, a jednak przyszedł. Wiedźmin pojął dlaczego. I to zanim jeszcze usłyszał cichy zgrzyt mieczów wysuwających się z pochew. Dobrze, pomyślał. Jeśli tego chcecie, dobrze.

54
{"b":"100372","o":1}