Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mężczyzna z twarzą zeszpeconą przez bliznę po oparzeniu przytaknął skinieniem głowy, mrużąc lekko ciemne wilgotne oczy o nieprzyjemnym wyrazie.

— Nadto — podjął Toublanc — po zabiciu tego typa wcale nie będziem zmuszeni taić się gdzieś przez najbliższe pól roku, bo nikt nie będzie nas ścigał ni tropił. Nikt nie poszczuje na nas opoli ani łowców nagród. Nie podpadniem pod rodową wróżdę ani zemstę. Inakszej mówiąc, panie Rience, mamy ukatrupić dla was zwyczajnego, pospolitego, nic nie znaczącego frajera?

Mężczyzna z blizną nie odpowiedział. Toublanc spojrzał na braci nieruchomo i sztywno siedzących na ławie. Rizzi, Flavius i Lodovico milczeli jak zwykle. W zespole, jaki tworzyli, oni zabijali, od gadania był Toublanc. Bo tylko Toublanc uczęszczał do szkółki świątynnej. Zabijał równie wprawnie jak bracia, ale nadto umiał czytać i pisać. I gadać.

— I żeby ubić takiego pospolitego frajera, panie Rience, nie wynajmujecie byle oprycha z portu, ale nas, braci Micheletów? Za sto novigradzkich koron?

— Taka jest wasza zwykła stawka — wycedził mężczyzna z blizną. - Prawda?

— Nieprawda — zaprzeczył zimno Toublanc. - Bo my nie jesteśmy od zabijania pospolitych frajerów. A jeżeli już… Panie Rience, frajer, którego chcecie widzieć trupem, będzie was kosztował dwieście. Dwieście nie oberżniętych, błyszczących koron z wybitą cechą novigradzkiej mennicy. Wiecie, dlaczego? Bo w tej sprawie jest haczyk, mości panie. Nie musicie nam mówić, jaki haczyk, obejdziem się. Ale zapłacicie zań. Dwieście, rzekłem. Przybijecie taką cenę, to już możecie waszego niedruga uważać za martwego. Nie zechcecie przybić, to poszukajcie kogo innego do tej roboty.

W śmierdzącej stęchlizną i skisłym winem piwnicy zapadła cisza. Po klepisku biegł karaluch, szybko przebierając odnóżami. Flavius Michelet rozdeptał go z trzaskiem, błyskawicznym ruchem nogi, prawie nie zmieniając pozycji i zupełnie nie zmieniając wyrazu twarzy.

— Zgoda — powiedział Rience. - Dostaniecie dwieście. Idziemy.

Toublanc Michelet, zawodowy morderca od czternastego roku życia, nawet drgnieniem powieki nie zdradził zaskoczenia, Nie liczył, że uda mu się wytargować więcej niż sto dwadzieścia, góra sto pięćdziesiąt. Nabrał nagle pewności, że zbyt nisko wycenił kryjący się w tej robocie haczyk.

Znachor Myhrman ocknął się na podłodze swej własnej izby. Leżał na wznak, spętany jak baran. Potylica bolała go wściekle, pamiętał, że padając wyrżnął głową o framugę drzwi. Bolała też skroń, w którą go walnięto. Nie mógł się poruszyć, bo pierś ciężko i niemiłosiernie ugniatał mu wysoki but zapinany na klamry. Znachor, mrużąc oczy i marszcząc twarz, spojrzał w górę. But należał do wysokiego mężczyzny o włosach białych jak mleko. Myhrman nie widział jego twarzy — była skryta w mroku, którego nie rozjaśniała stojąca na stole latarnia.

— Darujcie życiem… — stęknął. - Oszczędźcie, zaklinam na bogów… Oddam pieniądze… Wszystko oddam… Pokażę, gdzie schowane…

— Gdzie jest Rience, Myhrman?

Znachor zatrząsł się cały na dźwięk tego głosu. Nie należał do strachliwych, było niewiele rzeczy, których się bał. Ale w głosie białowłosego były wszystkie te rzeczy. I jeszcze kilka innych na dodatek.

Nadludzkim wysiłkiem woli opanował lęk pełzający po trzewiach jak ohydny robak.

— Hę? - udał zdumienie. - Co? Kto? Jak powiadacie?

Mężczyzna pochylił się i Myhrman zobaczył jego twarz. Zobaczył oczy. A na ten widok żołądek obsunął mu się aż do odbytnicy.

— Nie kręć, Myhrman, nie zamiataj ogonem — odezwał się z cienia znajomy głos Shani, medyczki z uniwersytetu.

— Gdy byłam u ciebie trzy dni temu, tu, na tym zydlu, za tym stołem, siedział jegomość w płaszczu podbitym piżmakami. Pił wino, a ty nigdy nikogo nie ugaszczasz, tylko najlepszych przyjaciół. Zalecał się do mnie, nachalnie namawiał na tańce pod "Trzy Dzwoneczki". Nawet po łapach musiałam mu dać, bo brał się do macania, pamiętasz? A ty powiedziałeś: "Ostawcie ją, panie Rience, nie płoszcie mi jej, mus mi z akademikusami dobrze żyć i interesy kręcić". I rechotaliście obydwaj, ty i twój pan Rience z poparzoną facjatą. Nie rżnij więc teraz głupiego, bo nie trafiłeś na głupszych od siebie. Gadaj, póki grzecznie proszą.

Ach, ty żaczko przemądrzała, pomyślał znachor. Ty gadzino zdradziecka, ty gamratko ruda, już ja cię znajdę, już ja ci odpłacę… Byłem tylko się z tego wykaraskał…

— Jaki Rience? — zaskowyczał, wijąc się, na próżno próbując uwolnić spod gniotącego mu mostek obcasa. - A skąd mnie wiedzieć, kto on i gdzie on? Tu różni przychodzą, tacy i siacy, co to ja…

Białowłosy pochylił się jeszcze bardziej, wolno wyciągnął sztylet z cholewy drugiego buta, wzmocnił nacisk pierwszego na pierś znachora.

— Myhrman — powiedział cicho. - Chcesz, wierz, nie chcesz, nie wierz. Ale jeśli natychmiast nie powiesz mi, gdzie jest Rience… Jeśli mi natychmiast nie wyjawisz, w jaki sposób kontaktujesz się z nim… To ja cię po kawałeczku skarmię węgorzom w kanale. Zacznę od uszu.

W głosie białowłosego było coś, co sprawiło, że znachor Uwierzył natychmiast, w każde słowo. Patrzył na klingę sztyletu i wiedział, że była ostrzejsza od noży, których sam używał do przecinania wrzodów i czyraków. Zaczął dygotać tak, że oparty o jego pierś but podskakiwał nerwowo. Ale milczał. Musiał milczeć. Na razie. Bo gdyby Rience wrócił i zapytał, dlaczego go wydał, Myhrman powinien móc zademonstrować dlaczego. Jedno ucho, pomyślał, jedno ucho muszę wytrzymać. Potem powiem…

— Po co tracić czas i babrać się krwią? - rozległ się nagle z półmroku miękki kobiecy alt. - Po co ryzykować, że będzie kręcił i kłamał? Pozwólcie mi wziąć się za niego moim sposobem. Będzie gadał tak szybko, że pokąsa sobie język. Przytrzymajcie go.

Znachor zawył i targnął się w pętach, ale białowłosy przygniótł go kolanem do podłogi, chwycił za włosy i wykręcił głowę. Obok ktoś uklęknął. Poczuł zapach perfum i mokrych ptasich piór, poczuł dotyk palców na skroni. Chciał wrzasnąć, ale gardło dławiła mu trwoga — zdołał tylko zaskrzeczeć.

— Już chcesz krzyczeć? - zamruczał po kociemu miękki alt tuż obok jego ucha. - Za wcześnie, Myhrman, za wcześnie. Jeszcze nie zaczęłam. Ale zaraz zacznę. Jeżeli ewolucja wytworzyła na twoim mózgu jakiekolwiek bruzdy, to ja ci je przeorzę nieco głębiej. A wtedy zobaczysz, czym może być krzyk.

— A zatem — powiedział Vilgefortz, wysłuchawszy relacji — nasi królowie zaczęli myśleć samodzielnie. Zaczęli samodzielnie planować, w zaskakująco szybki sposób ewoluując od myślenia na poziomie taktycznym do strategicznego? Ciekawe. Jeszcze niedawno, pod Sodden, jedyne, co umieli, to był galop z dzikim wrzaskiem i wzniesionym mieczem na czele chorągwi, nawet bez oglądania się, czy aby chorągiew nie została w tyle lub nie galopuje w zupełnie innym kierunku. A dziś, proszę, na zamku w Hagge decydują o losach świata. Ciekawe. Ale, jeśli mam być szczery, spodziewałem się tego.

— Wiemy — przytaknął Artaud Terranova. - I pamiętamy, ostrzegałeś nas przed tym. Dlatego cię o tym informujemy.

— Dziękuję za pamięć — uśmiechnął się czarodziej, a Tissaia de Vries nabrała nagle pewności, że o zakomunikowanych mu przed chwilą faktach wiedział od dawna. Nie odezwała się ani słowem. Siedząc wyprostowana w fotelu wyrównała koronkowe mankiety, lewy bowiem układał się nieco inaczej niż prawy. Poczuła na sobie niechętny wzrok Terranovy i rozbawione spojrzenie Vilgefortza. Wiedziała, że jej legendarny pedantyzm denerwuje lub bawi wszystkich. Ale absolutnie się tym nie przejmowała.

— Co na to wszystko Kapituła?

— Najpierw — odrzekł Terranova — chcielibyśmy usłyszeć twoje zdanie, Vilgefortz.

— Najpierw — uśmiechnął się czarodziej — zjedzmy coś i wypijmy. Czasu mamy dosyć, pozwólcie mi wykazać się jako gospodarz. Widzę, że jesteście przemarznięci i zmęczeni podróżą. Ile przesiadek w teleportach, jeśli wolno spytać?

— Trzy — wzruszyła ramionami Tissaia de Vries.

52
{"b":"100372","o":1}