Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Fakt — przytakną! król Redanii. - Ja go znałem. Synowie naprawdę są głupsi? Cholera, sądziłem, że głupszym nie można być… Wybacz, Meve…

— Drobiazg, Vizimir.

— Kto jeszcze ma synów?

— Ty, Henselt.

— Mój syn jest żonaty!

— A od czego jest trucizna? Dla tronu Cintry, jak ktoś tu mądrze powiedział, niejeden poświęciłby osobiste szczęście. Opłacałoby się!

— Wypraszam sobie takie insynuacje! I odczepcie się! Inni też mają synów!

— Niedamir z Hengfors ma dwóch. A sam jest wdowcem. Niestarym. Nie zapominajcie też o Esteradzie Thyssenie z Koviru.

— Wykluczyłbym ich — pokręcił głową Vizimir. - Liga z Hengfors i Kovir planują związki dynastyczne między sobą. Cintrą i Południe ich nie interesują. Hmm… Ale Ervyll z Verden… Ten ma blisko.

— Jest ktoś, kto ma równie blisko — zauważył nagle Demawend.

— Kto?

— Emhyr var Emreis. Nie jest żonaty. I jest młodszy niż ty, Foltest.

— Psiakrew — zmarszczył czoło król Redanii. - Gdyby to była prawda… Emhyr wychędożyłby nas bez łoju! To jasne, lud i szlachta Cintry pójdą zawsze za krwią Calanthe. Wyobrażacie sobie, co by się stało, gdyby Emhyr dopadł Lwiątka? Cholera, tego nam jeszcze brakuje! Królowa Cintry i cesarzowa Nilfgaardu!

— Cesarzowa! — parsknął Henselt. - Doprawdy przesadzasz, Vizimir. Po co Emhyrowi dziewczynka, po diabła mu ożenek? Dla tronu Cintry? Emhyr już ma Cintrę! Podbił kraj i zrobił z niego nilfgaardzka Prowincję! Siedzi na tronie cala rzycią i jeszcze ma dość miejsca, by móc się wiercić!

— Po pierwsze — zauważył Foltest — Emhyr dzierży Cintrę prawem, a raczej bezprawiem agresora. Gdyby miał dziewczynę i ożenił się z nią, mógłby panować legalnie. Rozumiesz? Nilfgaard związany małżeństwem z krwią Calanthe to już nie Nilfgaard najeźdźca, na którego szczerzy zęby cała Północ. To Nilfgaard sąsiad, z którym trzeba się liczyć. Jak chciałbyś wypchnąć taki Nilfgaard za Marnadal, za przełęcze Amellu? Atakując królestwo, na tronie którego legalnie zasiada Lwiątko, wnuczka Lwicy z Cintry? Zaraza! Nie wiem, kto szuka tego dzieciaka. Ja go nie szukałem. Ale oświadczam wam, że teraz zacznę. Wciąż uważam, że dziewczynka nie żyje, ale me wolno nam ryzykować. Okazuje się, że to zbyt ważna persona. Jeśli przeżyła, musimy ją odnaleźć!

— Czy od razu ustalimy, za kogo ją wydamy, gdy odnajdziemy? — wykrzywił się Henselt. - Takich spraw nie należałoby pozostawiać przypadkowi. Moglibyśmy, owszem, wręczyć ją bojowym partyzantom Vissegerda jako sztandar, przywiązaną do długiej tyczki, niech niosą ją przed frontem, atakując tamten brzeg. Ale jeśli odzyskana Cintra ma posłużyć nam wszystkim… Chyba wiecie, o co mi idzie? Jeśli zaatakujemy Nilfgaard i odbijemy Cintrę, można będzie posadzić Lwiątko na tronie. Ale Lwiątko może mieć tylko jednego męża. Takiego, który dopilnuje naszych interesów w ujściu Jarugi. Kto z obecnych na ochotnika?

— Ja nie — zadrwiła Meve. - Rezygnuję z przywileju.

— A ja nie wykluczałbym nieobecnych — rzekł poważnie Demawend. - Ani Ervylla, ani Niedamira, ani Thyssenidów. A taki Vissegerd, weźcie to pod rozwagę, może was zaskoczyć i zrobić niespodziewany użytek ze sztandaru przywiązanego do długiej tyczki. Słyszeliście o małżeństwach morganatycznych? Vissegerd jest stary i brzydki jak krowia kupa, ale napojone wywarami z absenty i damiany Lwiątko może się w nim niespodzianie zakochać! Czy król Vissegerd, panowie, mieści się w naszych planach?

— Nie — mruknął Foltest. - W moich się nie mieści.

— Hmm… — zawahał się Vizimir. - W moich też nie. Vissegerd jest narzędziem, nie partnerem, i taką, nie inną rolę ma odegrać w naszych planach ataku na Nilfgaard. Ponadto, jeśli tym, który tak zawzięcie poszukuje Lwiątka, jest jednak Emhyr var Emreis, ryzykować nie możemy.

— Absolutnie nie możemy — potwierdził Foltest. - Lwiątko nie może dostać się w ręce Emhyra. Nie może wpaść w niczyje… W niewłaściwe ręce… Żywe.

— Dzieciobójstwo? — skrzywiła się Meve. - Nieładne rozwiązanie, panowie królowie. Niegodne. I chyba niepotrzebnie drastyczne. Najpierw znajdźmy dziewczynę, bo jeszcze jej nie mamy. A gdy ją znajdziemy, dajcie ją mnie. Potrzymam ją ze dwa lata w jakimś kasztelu w górach, wydam za któregoś z moich rycerzy. Gdy ją znowu zobaczycie, będzie miała już dwójkę dzieci i o, taki brzuch.

— Czyli, jeśli dobrze rachuję, co najmniej troje ewentualnych późniejszych pretendentów i samozwańców? — pokiwał głową Vizimir. - Nie, Meve. To faktycznie niepiękne, ale Lwiątko, jeśli przeżyło, teraz musi umrzeć. Racja stanu. Panowie?

Deszcz tłukł o okna. Wśród wież zamczyska Hagge wył wicher.

Królowie milczeli.

*****

— Vizimir, Foltest, Demawend, Henselt i Meve — powtórzył marszałek. - Spotkali się na tajnej naradzie w zamku Hagge nad Pontarem. Radzili potajemnie.

— Cóż za symbolika — powiedział, nie odwracając się, szczupły, czarnowłosy mężczyzna w łosiowym kaftanie, poznaczonym odciskami od zbroi i plamami rdzy. - Przecież to właśnie pod Hagge, niespełna czterdzieści lat temu, Virfuril pobił wojska Medella, umacniając swoją władzę w Dolinie Pontar i ustalając dzisiejsze granice między Aedirn i Temerią. A dziś, proszę, Demawend, syn Virfurila, zaprasza do Hagge Foltesta, syna Medella, do kompletu ściągając tam jeszcze Vizimira z Tretogoru, Henselta z Ard Carraigh i wesołą wdówkę Meve z Lyrii. Spotykają się i radzą potajemnie. Domyślasz się, nad czym radzą, Coehoorn?

— Domyślam — rzeki krótko marszałek. Nie powiedział ani słowa więcej. Wiedział, że odwrócony plecami mężczyzna nie znosi, by w jego obecności popisywać się elokwencją i komentować oczywiste fakty.

— Nie zaprosili Ethaina z Cidaris — mężczyzna w łosiowym kaftanie odwrócił się, założył ręce za plecy, przeszedł się wolno od okna do stołu i z powrotem — ani Ervylla z Verden. Nie zaprosili Esterada Thyssena ani Niedamira. To znaczy, że albo są bardzo pewni, albo bardzo niepewni. Nie zaprosili nikogo z Kapituły Czarodziejskiej. To interesujące. I znamienne. Coehoorn, postaraj się, aby czarodzieje dowiedzieli się o tej naradzie. Niech wiedzą, że ich monarchowie nie traktują ich jak równych sobie. Wydaje mi się, że czarodzieje z Kapituły mieli w tym względzie wątpliwości. Rozwiej im je.

— Rozkaz.

— Są jakieś nowe wieści od Rience'a?

- Żadnych.

Mężczyzna zatrzymał się przy oknie, stal tam długo, wpatrzony w moknące w deszczu wzgórza. Coehoorn czekał, niespokojnie zwierając i rozwierając dłoń zaciśniętą na głowicy miecza. Obawiał się, że będzie zmuszony do wysłuchania długiego monologu. Marszałek wiedział, że stojący przy oknie mężczyzna uważa taki monolog za rozmowę, a rozmawianie za zaszczyt i dowód zaufania. Wiedział o tym, ale nadal nie lubił wysłuchiwać monologów.

— Jak znajdujesz ten kraj, namiestniku? Udało ci się polubić twą nową Prowincję?

Drgnął, zaskoczony. Nie spodziewał się tego pytania. Ale nad odpowiedzią nie zastanawiał się długo. - Nieszczerość i niezdecydowanie mogły go zbyt drogo kosztować.

— Nie, wasza wysokość. Nie polubiłem. Ten kraj jest taki… Ponury.

— Był niegdyś inny — odrzekł mężczyzna, nie odwracając się. - I będzie kiedyś inny. Zobaczysz. Zobaczysz jeszcze piękną, radosną Cintrę, Coehoorn. Obiecuję ci. Ale nie smuć się, nie będę cię tu długo trzymał. Kto inny obejmie namiestnictwo Prowincji. Ty będziesz mi potrzebny w Dol Angra. Wyruszysz natychmiast po zdławieniu rebelii. Potrzebny mi będzie w Dol Angra ktoś odpowiedzialny. Ktoś, kto nie da się sprowokować. Wesoła wdówka z Lyrii albo Demawend… Będą chcieli nas sprowokować. Weźmiesz w karby młodych oficerów. Ochłodzisz gorące głowy. Dacie się sprowokować wtedy, gdy wydam rozkaz. Nie wcześniej.

— Tak jest!

Z antyszambrów dobiegł szczęk broni i ostróg, podniesione głosy. Zapukano do drzwi. Mężczyzna w łosiowym kaftanie odwrócił się od okna, przyzwalająco kiwnął głową. Marszałek skłonił się lekko, wyszedł.

49
{"b":"100372","o":1}