Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zanim Geralt rozkazał jej odejść, Ciri zdążyła przyjrzeć się trupom w strażnicy. Zapamiętała zwłaszcza jednego — z twarzą zasłoniętą zlepionymi zbrązowiałą krwią włosami, z szyją nienaturalnie skręconą i wygiętą, ściągnięta w stężałym, upiornym grymasie górna warga odsłaniała zęby, bardzo białe i bardzo drobne, nieludzkie…

Zapamiętała buty elfa, zniszczone i wytarte, długie do kolan, u dołu sznurowane, u góry zapinane na liczne kute klamerki.

Elfy, które zabijają ludzi, które same giną w walce. Geralt mówi, że trzeba zachować neutralność… A Yarpen, że trzeba postępować tak, by nie musieć prosić o wybaczenie…

Kopnęła kretowisko, w zamyśleniu grzebała obcasem w piasku.

Kto i komu, komu i co powinien wybaczać? Wiewiórki zabijają ludzi. A Nilfgaard im za to płaci. Posługuje się nimi. Podżega. Nilfgaard.

Ciri nie zapomniała, choć bardzo chciała zapomnieć. O tym, co wydarzyło się w Cintrze. O tułaczce, rozpaczy, strachu, głodzie i bólu. O marazmie i otępieniu, które przyszły później, dużo później, gdy odnaleźli ją i przygarnęli druidzi z Zarzecza. Pamiętała to jak przez mgłę, a chciała przestać pamiętać.

Ale to wracało. Wracało w myślach, w snach. Cintrą. Tętent koni i dzikie krzyki, trupy, pożar… I czarny rycerz w skrzydlatym hełmie… A później… Chaty na Zarzeczu… Osmalony komin wśród zgliszcz… Obok, przy nie tkniętej studni, czarny kot liżący straszną oparzelinę na boku. Studnia… Żuraw… Wiadro… Wiadro pełne krwi.

Ciri przetarła twarz, spojrzała na dłoń, zaskoczona. Dłoń była mokra. Dziewczynka pociągnęła nosem, otarła łzy rękawem.

Neutralność? Obojętność? Chciało jej się krzyczeć. Wiedźmin patrzący obojętnie? Nie! Wiedźmin ma bronić ludzi. Przed leszym, wampirem, wilkołakiem. I nie tylko. Ma ich bronić przed każdym złem. A ja na Zarzeczu widziałam, co to jest zło.

Wiedźmin ma bronić i ratować. Bronić mężczyzn, by nie wieszano ich za ręce na drzewach, nie wbijano na pale. Bronić jasnowłosych dziewczyn, by nie rozkrzyżowywano ich między wbitymi w ziemię kołkami. Bronić dzieci, by ich nie zarzynano i nie wrzucano do studni. Na obronę zasługuje nawet kot poparzony w podpalonej stodole. Dlatego ja zostanę Wiedźminką, dlatego mam miecz, by bronić takich, jak ci z Sodden i Zarzecza, bo oni mieczy nie mają, nie znają kroków, półobrotów, uników i piruetów, nikt ich nie nauczył, jak walczyć, są bezbronni i bezsilni wobec wilkołaka i nilfgaardzkiego marudera. Mnie uczą walki. Bym mogła bronić bezbronnych. I będę to robić. Zawsze. Nigdy nie będę neutralna. Nigdy nie będę obojętna. Nigdy!

Nie wiedziała, co ją ostrzegło — czy była to nagła cisza padająca na las jak zimny cień, czy też ruch złowiony kątem oka. Ale zareagowała błyskawicznie, odruchowo — odruchem nabytym i wyuczonym w borach Zarzecza, wtedy, gdy uchodząc z Cintry, ścigała się ze śmiercią. Padła na ziemię, wczołgała pod krzak jałowca i zamarła w bezruchu. Byle tylko koń nie zarżał, pomyślała.

Na przeciwległym zboczu wąwozu coś poruszyło się znowu, dostrzegła sylwetkę majaczącą, rozmazującą się wśród listowia. Elf ostrożnie wyjrzał z zarośli. Odrzuciwszy z głowy kaptur, rozglądał się przez chwilę, nasłuchiwał, potem bezszelestnie i szybko ruszył granią. W ślad za nim wychynęło z gęstwy jeszcze dwóch. A potem ruszyli następni. Wielu. Długim rzędem, gęsiego. Około połowy było konno — ci jechali powoli, wyprostowani w siodłach, sprężeni, czujni. Przez chwilę widziała wszystkich wyraźnie i dokładnie, gdy w zupełnej ciszy przesuwali się na tle nieba, w jasnej wyrwie w ścianie drzew, nim znikli, roztopili się w rozmigotanym cieniu kniei. Znikli bez szmeru i szelestu, jak duchy. Nie tupnął ani nie prychnął żaden koń, nie trzasnęła gałązka pod stopą ani podkową. Nie brzęknęła broń, którą byli obwieszeni.

Znikli, ale Ciri nie poruszyła się, leżała przypłaszczona do ziemi pod jałowcem, starając się oddychać jak najciszej. Wiedziała, że może ją zdradzić spłoszony ptak lub zwierz, a ptaka lub zwierza mógł spłoszyć każdy szmer i każdy ruch — nawet najmniejszy, najostrożniejszy. Wstała dopiero wtedy, gdy las uspokoił się zupełnie, a wśród drzew, między którymi znikły elfy, zajazgotały sroki.

Wstała po to tylko, by znaleźć się w silnym uchwycie ramion. Czarna skórzana rękawica spadła na jej usta, stłumiła krzyk przestrachu.

— Bądź cicho.

— Geralt?

— Cicho, mówiłem.

— Widziałeś?

— Widziałem.

— To oni… — szepnęła. - Scoia'tael. Tak?

— Tak. Szybko, do koni. Patrz pod nogi.

Ostrożnie i cicho zjechali ze wzgórza, ale nie wrócili na trakt, zostali w gęstwinie. Geralt rozglądał się czujnie, nie pozwolił jej na samodzielną jazdę, nie oddał wodzy kasztana, prowadził go sam.

— Ciri — powiedział nagle. - Ani słowa o tym, cośmy widzieli. Ani Yarpenowi, ani Wenckowi. Nikomu. Rozumiesz?

— Nie — burknęła, opuszczając głowę. - Nie rozumiem. Dlaczego mam milczeć? Przecież trzeba ich ostrzec. Za kim my jesteśmy, Geralt? Przeciw komu? Kto jest naszym przyjacielem, a kto wrogiem?

— Jutro odłączymy się od konwoju — powiedział po chwili milczenia. - Triss jest już prawie zdrowa. Pożegnamy się i pojedziemy naszą własną drogą. Będziemy mieli nasze własne problemy, własne zmartwienia i własne trudności. Wtedy, mam nadzieję, przestaniesz wreszcie próbować dzielić mieszkańców naszego świata na przyjaciół i wrogów.

— Mamy być… neutralni? Obojętni, tak? A jeśli napadną…

— Nie napadną.

— A jeśli…

— Posłuchaj mnie — odwrócił się ku niej. - Jak sądzisz, dlaczego transport o tak dużym znaczeniu, ładunek złota i srebra, sekretna pomoc króla Henselta dla Aedirn, eskortowany jest przez krasnoludów, a nie przez ludzi? Ja już wczoraj widziałem elfa, który obserwował nas z drzewa. Słyszałem, jak przeszli w nocy obok obozu. Scoia'tael nie zaatakują krasnoludów, Ciri.

— Ale są tu — mruknęła. - Są. Kręcą się, otaczają nas…

— Ja wiem, dlaczego oni tu są. Pokażę ci. Raptownie obrócił konia, rzucił jej wodze. Trąciła kasztana piętami, ruszyła szybciej, ale gestem rozkazał jej zostać z tyłu. Przecięli szlak, wjechali znowu w knieję. Wiedźmin prowadził, Ciri jechała śladem. Obydwoje milczeli. Długo.

— Spójrz — Geralt wstrzymał konia. - Spójrz, Ciri.

— Co to jest? — westchnęła.

— Shaerrawedd.

Przed nimi, jak daleko pozwalał widzieć las, piętrzyły się gładko ociosane bloki granitu i marmuru o stępionych, zaokrąglonych przez wichry krawędziach, ozdobione wzorami wyługowanymi przez deszcze, spękane, potrzaskane przez mrozy, porozsadzane korzeniami drzew. Wśród pni błyskały bielą złamane kolumny, arkady, resztki fryzów oplecione bluszczem, otulone grubą warstwą zielonego mchu.

— Tu był… zamek?

— Pałac. Elfy nie budowały zamków. Zsiądź. Konie nie poradzą sobie wśród gruzów.

— Kto zniszczył to wszystko? Ludzie?

— Nie. Oni. Zanim odeszli.

— Dlaczego to zrobili?

— Wiedzieli, że już tu nie wrócą. To było po drugim starciu między nimi a ludźmi, ponad dwieście lat temu. Przedtem wycofując się zostawiali miasta nie tknięte. Ludzie budowali na elfich fundamentach. Tak powstały Novigrad, Oxenfurt, Wyzima, Tretogor, Maribor, Cidaris. I Cintra.

— Cintra też?

Potwierdził skinieniem głowy, nie odrywając wzroku od ruin.

— Odeszli stąd — szepnęła Ciri — ale teraz wracają. Dlaczego?

- Żeby popatrzeć.

— Na co?

Bez słowa położył jej dłoń na ramieniu, popchnął lekko przed sobą. Zeskoczyli z marmurowych schodów, zeszli niżej, przytrzymując się sprężystych leszczyn, kępami przebijających się z każdej wyrwy, z każdej szczeliny w omszałych, spękanych płytach.

— Tu było centrum pałacu. Jego serce. Fontanna.

— Tu? — zdziwiła się, patrząc na zbity gąszcz olch i białe pnie brzóz wśród niekształtnych brył i bloków. - Tutaj? Tutaj nic nie ma.

— Chodź.

Strumień zasilający fontannę musiał często zmieniać koryto, cierpliwie i nieustannie podmywał marmurowe bloki i alabastrowe płyty, te zaś osuwały się, tworząc tamy, znów kierując nurt w inną stronę. W rezultacie cały teren pocięty był płytkimi jarami. Gdzieniegdzie woda spływała kaskadami po resztkach budowli, omywając je z liści, piachu i ściółki — w tych miejscach marmur, terakota i mozaika wciąż tryskały kolorem i świeżością, jak gdyby leżały tu od trzech dni, a nie dwóch stuleci.

33
{"b":"100372","o":1}