Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— To wasza wina i wasze nynie zmartwienie — odezwał się ponuro włodarz, uderzając po udzie zaciętym kijem, oznaką swej funkcji. - Wasze, wielmożów i pasowanych. Wyście to nieludzi gnębili, żyć im nie dawali, to i macie teraz. A my tędy zawsze powody wodziliśmy i nikt nam nie zawadzał. Wojsko nam potrzebne nie było.

— Co prawda, to prawda — powiedział jeden z milczących do tej pory, siedzących na ławie kupców. - Nie groźniejsze są Wiewiórki od zbójców, którzy grasowali tu po drogach. A za kogo elfy wzięły się najpierw? Waśnie za zbójców.

— A co mi za różnica, kto mnie strzałą zza krzaka przeszyje, zbój czy elf? — rzekł nagle mytnik z zabandażowaną głową. - Strzecha, gdy mi ją wśród nocy nad głową zapalą, jednako gorzeje, co jej za różnica, czyja ręka trzymała żagiew. Powiadacie, panie kupiec, że nie gorsi Scoia'tael od zbójców? Łeż powiadacie. Zbójcom szło o łup, elfom o ludzką krew. Dukaty nie każdy ma, a krew w żyłach każdy. Powiadacie, że to wielmożnych zmartwienie, panie włodarz? Jeszcze większa to łeż. A drwale, wystrzelani na wyrębie, smolarze, posieczeni na Bukach, chłopi z podpalonych siół, czym oni zawinili nieludziom? Żyli, pracowali razem, po sąsiedzku, a naraz strzała w plecy… A ja? W życiu żadnego nieluda nie ukrzywdziłem, a spójrzcie, łeb wyszczerbiony krasnoludzkim kordem. A gdyby nie wojacy, na których szczekacie, leżałbym już pod łokciem darni…

— Waśnie! — rycerz w żółtej tunice ponownie gruchnął pięścią w stół. - Chronimy waszą parszywą skórę, mości włodarzu, przed tymi, jak chcieliście, zgnębionymi elfami, którym, jak twierdzicie nie dawaliśmy żyć. A ja wam co innego powiem — za bardzo ich rozzuchwaliliśmy. Tolerowaliśmy ich, traktowaliśmy jak ludzi, jak równych, a oni teraz zadają nam cios w plecy. Nilfgaard im płaci za to, głowę dam, a dzikie elfy z gór zaopatrują w broń. Ale prawdziwe oparcie mają w tych, co ciągle żyją pośród nas — w elfach, półelfach, krasnoludach, gnomach i niziołkach. To ci ich kryją, karmią, dostarczają ochotników…

— Nie wszyscy — odezwał się drugi z kupców, szczupły, z delikatną twarzą o szlachetnych, iście niekupieckich rysach. - Większość nieludzi potępia Wiewiórki, panie rycerzu, i nie chce mieć z nimi niczego wspólnego. Większość jest lojalna, a płaci niekiedy za tę lojalność wysoką cenę. Przypomnijcie sobie burgrabię z Ban Ard. Był półelfem, a nawoływał do pokoju i współpracy. Zginął od skrytobójczej strzały.

— Wystrzelonej zapewne przez sąsiada, niziołka lub krasnoluda, który też udawał lojalnego — zakpił rycerz. - Według mnie żaden z nich nie jest lojalny! Każdy z nich… Ejże! A tyś kto?

Geralt obejrzał się. Tuż za jego plecami stała Ciri, darząc wszystkich szmaragdowym spojrzeniem swych ogromnych oczu. Jeżeli szło o umiejętność bezszelestnego poruszania się, rzeczywiście zrobiła znaczne postępy.

— Ona jest ze mną — wyjaśnił.

— Hmmm… — rycerz zmierzył Ciri wzrokiem, po czym odwrócił się znowu w stronę kupca o szlachetnej twarzy, ewidentnie widząc w nim najpoważniejszego partnera do dyskusji. - Tak, panie, nie mówcie mi o lojalnych nieludziach. Wszyscy oni są naszymi wrogami, przy czym jedni lepiej, a drudzy gorzej udają, że nie są. Niziołki, krasnoludy i gnomy żyły wśród nas od stuleci, wydawałoby się w jakiej takiej zgodzie. A wystarczyło, by elfy podniosły głowy, a ci inni też złapali za broń i poszli w lasy. Powiadam wam, błędem było tolerowanie wolnych elfów i driad, ich puszcz i górskich enklaw. Mało im tego było, teraz wrzeszczą: "To nasz świat, precz stąd, przybłędy".

Na bogów, pokażemy im, kto pójdzie precz, po kim tu ni słychu, ni duchu nie zostanie. Przetrzepaliśmy skórę Nilfgaardczykom, a teraz weźmiemy się za bandy.

— Niełatwo dopaść elfa w lesie — odezwał się wiedźmin. - Nie szedłbym też za gnomem czy krasnoludem w góry. Jak liczne są te oddziały?

— Bandy — poprawił rycerz. - Bandy, panie wiedźminie. Liczą do dwudziestu głów, niekiedy więcej. Oni taką zgraję nazywają «komando». To słowo z języka gnomów. A w tym, że dopaść ich niełatwo, prawiście, widać, żeście fachowiec. Uganianie się za nimi po lasach i komyszach nie ma sensu. Jedyny sposób to odciąć ich od zaplecza, odizolować, zagłodzić. Wziąć mocno za kark tych nieludzi, którzy im pomagają. Tych z miast i osiedli, z wiosek, z farm…

— Problem w tym — rzekł kupiec o szlachetnych rysach — że wciąż nie wiadomo, kto z nieludzi im pomaga, a kto nie.

— Trzeba więc wziąć za kark wszystkich!

— Aha — kupiec uśmiechnął się. - Rozumiem. Już to gdzieś — słyszałem. Za kark wszystkich i do kopalni, do ogrodzonych obozów, do kamieniołomów. Wszystkich. Niewinnych też. Kobiety, dzieci. Czy tak?

Rycerz poderwał głowę, trzasnął dłonią o rękojeść miecza.

— Waśnie tak, nie inaczej! — powiedział ostro. - Dzieci wam żal, a samiście jak dziecko na tym świecie, mój panie. Zawieszenie broni z Nilfgaardem to rzecz krucha niby skorupka jajka, nie dziś, to jutro wojna może zacząć się na nowo, a na wojnie różnie bywa. Gdyby nas pobili, to jak myślicie, co się stanie? Powiem wam — wyjdą wtedy elfie komanda z lasów, wyjdą w sile i liczbie, a ci lojalni natychmiast do nich dołączą. Te wasze lojalne krasnoludy, wasze przyjazne niziołki, będą, myślicie, o pokoju wówczas mówić, o pojednaniu? Nie, panie. One flaki będą wypruwać, ich to rękoma Nilfgaard rozprawi się z nami. I potopią nas w morzu, tak jak obiecują. Nie, panie, nie wolno się z nimi cackać. Albo oni, albo my. Trzeciej drogi nie ma!

Drzwi chaty skrzypnęły, stanął w nich żołdak w zakrwawionym fartuchu.

— Wybaczcie, że przeszkadzam — chrząknął. - Któren z waszmościów przywiózł tu ową chorą niewiastę?

— Ja — rzekł wiedźmin. - Co się stało?

— Pozwólcie ze mną.

Wyszli na podwórze.

- Źle z nią, panie — powiedział żołnierz, wskazując Triss. - Dałem ci jej gorzałki z pieprzem i saletrą, ale nie pomogło. Nie bardzo…

Geralt nie skomentował, bo i nie było czego komentować. Czarodziejka, zgięta i skurczona, składała właśnie niezaprzeczalne świadectwo, że gorzałka z pieprzem i saletra to nie to, co jej żołądek mógłby tolerować.

— To może jakaś zaraza być — zmarszczył się żołdak. - Albo ta, jak jej tam… Zynteria. Gdyby się to tak po ludziach rozlazło…

— To czarodziejka — zaprotestował wiedźmin. - Czarodziejki nie chorują…

— W samej rzeczy — wtrącił cynicznie rycerz, który wyszedł za nimi. - Wasza, jak widzę, wręcz tryska zdrowiem. Panie Geralt, posłuchajcie mnie. Niewieście potrzebna jest pomoc, a my takowej udzielić nie możemy. Nie mogę też, zrozumcie, ryzykować epidemii wśród wojska.

— Rozumiem. Odjadę natychmiast. Nie mam wyboru, muszę zawrócić w stronę Daevon lub Ard Carraigh.

— Nie ujedziecie daleko. Podjazdy mają rozkaz zatrzymywać wszystkich. Poza tym to niebezpieczne. Scoia'tael uszli właśnie w tamtym kierunku.

— Poradzę sobie.

— Po tym, co o was słyszałem — wykrzywił wargi rycerz — nie wątpię, że sobie poradzilibyście. Ale zważcie, nie jesteście sami. Macie na karku ciężko chorą i tego smarkacza…

Ciri, próbująca właśnie oczyścić o szczebel drabiny umazany łajnem but, uniosła głowę. Rycerz chrząknął i spuścił wzrok. Geralt uśmiechnął się lekko. Przez ostatnie dwa lata Ciri prawie zapomniała o swym pochodzeniu i prawie całkowicie wyzbyła się książęcych manier i póz, ale jej spojrzenie, gdy chciała, bardzo przypominało spojrzenie jej babki. Tak bardzo, że królowa Calanthe byłaby zapewne dumna z wnuczki.

— Taak, o czym to ja… — zająknął się rycerz, w zakłopotaniu szarpiąc pas. - Panie Geralt, wiem, co wam trzeba uczynić. Jedźcie za rzekę, na południe. Doścignijcie karawanę, która idzie szlakiem. Noc za pasem, karawana ani chybi na popas stanie, dopędzicie ją przed świtem.

— Co to za karawana?

— Nie wiem — rycerz wzruszył ramionami. - Ale to nie kupcy ani zwykły powód. Za duży porządek, wozy jednakowe, zakryte… Ani chybi komornicy królewscy. Przepuściłem ich przez most, bo idą szlakiem na południe, pewnie ku brodom na Likseli.

26
{"b":"100372","o":1}