— Haaaa!!!
— Bardzo dobrze. Piękna, szybka parada. Widzisz, jak przydaje się gimnastykowanie przegubu? A teraz uważaj — wielu szermierzy popełnia błąd w statycznej paradzie, zamiera na sekundę, a wtedy można ich zaskoczyć, uderzyć — tak!
— Haa!!!
— Pięknie! Ale odskakuj, natychmiast odskakuj, wchodź w piruet! Mogę mieć sztylet w lewym ręku! Dobrze! Bardzo dobrze! A teraz, Ciri? Co zrobię teraz?
— Skąd mam wiedzieć?
— Obserwuj moje stopy! Jak mam rozłożony ciężar ciała? Co mogę zrobić z takiego ustawienia?
— Wszystko!
— Wiruj więc, wiruj, zmuś mnie do rozwinięcia! Broń się! Dobrze! Nie patrz na mój miecz, mieczem mogę cię zmylić! Broń się! Dobrze! I jeszcze raz! Dobrze! I jeszcze!
— Auuuu!!!
— Niedobrze.
— Uff… Co zrobiłam źle?
— Nic. Jestem po prostu szybszy. Zdejmij ochraniacze. Usiądźmy na chwilę, odpocznijmy. Musisz być zmęczona, biegałaś na Szlaku cały ranek.
— Nie jestem zmęczona. Jestem głodna.
— Cholera, ja też. A dzisiaj dyżur Lamberta, on nie umie gotować niczego prócz klusek… Żeby chociaż umiał je dobrze gotować…
— Coen?
— Aha?
— Ciągle jestem za mało szybka…
— Jesteś bardzo szybka.
— Czy będę kiedyś tak szybka jak ty?
— Wątpię.
— Hmm… No tak. A czy ty… Kto jest najlepszym szermierzem na świecie?
— Nie mam pojęcia.
— Nigdy nie znałeś takiego?
— Znałem wielu, którzy się za takich uważali.
— Ha! Kim byli? Jak się nazywali? Co potrafili?
— Wolnego, wolnego, dziewczyno. Nie znam odpowiedzi na te pytania. Czy to takie ważne?
— Pewnie, że ważne! Chciałabym wiedzieć… kim tacy szermierze są. I gdzie tacy są.
— Gdzie są, to ja wiem.
— Ha! Więc gdzie?
— Na cmentarzach.
*****
— Uważaj, Ciri. Teraz podwiesimy trzecie wahadło, z dwoma dajesz już sobie radę. Kroki będziesz wykonywać tak samo jak przy dwóch, zrobisz tylko jeden unik więcej. Gotowa?
— Tak.
— Skoncentruj się. Odpręż. Wdech, wydech. Atakuj!
— Uch! Auuuuu… Psiakrew!
— Nie klnij, proszę. Mocno oberwałaś?
— Nie, tylko mnie zawadziło… Co zrobiłam źle?
— Biegłaś w zbyt równym rytmie, zbyt przyspieszyłaś drugi Półpiruet, a zwód zrobiłaś za szeroko. W rezultacie wniosło cię wprost pod wahadło.
— Och. Geralt, tam zupełnie nie ma miejsca na unik i obrót! Za blisko siebie wiszą!
— Jest mnóstwo miejsca, gwarantuję. Ale odstępy są tak pomyślane, by wymusić ruch arytmiczny. To jest walka, Ciri, nie balet. W walce nie wolno poruszać się w rytmie. Ruchem musisz dekoncentrować przeciwnika, mylić go, zakłócać jego reakcje. Gotowa do następnej próby?
— Gotowa. Rozbujaj te cholerne bale.
— Nie klnij. Odpręż się. Atakuj!
— Ha! Ha! No i jak? Jak, Geralt? Nawet mnie nie musnęło!
— Ty również nawet nie musnęłaś mieczem drugiego worka. Powtarzam, to walka, nie balet, nie akrobacja… Co tam mamroczesz?
— Nic.
— Odpręż się. Popraw bandaż na przegubie. Nie zaciskaj tak dłoni na rękojeści, to dekoncentruje, zakłóca równowagę. Oddychaj spokojnie. Gotowa?
— Tak.
— Jazda!
— Uuuuch!!! A żeby cię… Geralt, tego się nie da zrobić! Jest za mało miejsca na zwód i zmianę nogi. A gdy uderzam z obu nóg, bez zwodu…
— Widziałem, co się dzieje, gdy uderzasz bez zwodu. Boli cię?
— Nie. Nie bardzo…
— Usiądź tu przy mnie. Odpocznij.
— Nie jestem zmęczona. Geralt, ja tego trzeciego wahadła nie przeskoczę, choćbym odpoczywała przez dziesięć lat. Szybciej nie mogę…
— I nie musisz. Jesteś wystarczająco szybka.
— Powiedz mi więc, jak to zrobić? Jednocześnie Półpiruet, unik i uderzenie?
— To bardzo proste. Nie uważałaś. Mówiłem, zanim zaczęłaś — konieczny jest jeden unik więcej. Unik. Dodatkowy półpiruet jest zbędny. Za drugim razem robiłaś wszystko dobrze i przeszłaś przez wszystkie wahadła.
— Ale nie trafiłam worka, bo… Geralt, bez półpiruetu nie mogę uderzyć, bo się wytracam, nie mam tego, no, jak to się nazywa…
— Impetu. To prawda. Nabierz więc impetu i energii. Ale nie poprzez piruet i zmianę nogi, bo na to nie wystarczy ci czasu. Uderz wahadło mieczem.
— Wahadło? Mam uderzać worki!
— To walka, Ciri. Worki naśladują wrażliwe miejsca twego przeciwnika, w nie musisz trafiać. Wahadeł, które imitują broń przeciwnika, musisz unikać, musisz uchylać się przed nimi. Gdy wahadło cię dotknie, zostałaś zraniona. W prawdziwej walce mogłabyś nie móc już wstać. Wahadło nie może cię dotknąć. Ale ty możesz uderzyć wahadło… Czemu spuszczasz nos na kwintę?
— Ja… Ja nie dam rady sparować wahadła mieczem. Jestem za słaba… Zawsze będę słaba! Bo jestem dziewczyną!
— Chodź tu do mnie, dziewczyno. Wytrzyj nosek. I posłuchaj uważnie. Żaden mocarz tego świata, żaden waligóra ani osiłek nie zdoła sparować ciosu zadanego ogonem oszluzga, kleszczami gigaskorpiona lub pazurami gryfa. A taki właśnie oręż imitują wahadła. I nie próbuj nawet parować. Nie odbijasz wahadła, lecz odbijasz siebie od niego. Przejmujesz jego energię, potrzebną ci do zadania ciosu. Wystarczy lekkie, ale bardzo szybkie odbicie i natychmiastowy, równie szybki cios z odwrotnego półobrotu. Przejmujesz impet przez odbicie się. Jasne?
— Mhm.
— Szybkość, Ciri, nie siła. Siła jest niezbędna drwalowi, który zwala siekierą drzewa w puszczy. Dlatego i owszem, dziewczyny rzadko bywają drwalami. Pojęłaś, w czym rzecz?
— Mhm. Rozhuśtaj wahadła.
— Odpocznij przedtem.
— Nie jestem zmęczona.
— Wiesz już jak? Te same kroki, zwód…
— Wiem.
— Atakuj!
— Haaa! Ha!!! Haaaaa!!! Mam cię! Dostałam cię, gryfie! Geraaaalt! Widziałeś?
— Nie krzycz. Kontroluj oddech.
— Zrobiłam to! Naprawdę zrobiłam! Udało mi się! Pochwal mnie, Geralt!
— Brawo, Ciri. Brawo, dziewczyno.
*****
W połowie lutego śnieg znikł, zlizany ciepłym wiatrem, który powiał z południa, od przełęczy.
*****
O tym, co dzieje się na świecie, wiedźmini nie chcieli wiedzieć.
Triss konsekwentnie i z uporem kierowała w stronę polityki długie rozmowy, które wiedli wieczorami w ciemną halli, rozświetlanej wybuchami ognia z wielkiego paleniska. Reakcje wiedźminów były zawsze takie same. Geralt milczał, przykładając dłoń do czoła. Vesemir kiwał głową, niekiedy wtrącając komentarze, z których nie wynikało nic ponad to, że za "Jego czasów" wszystko było lepsze, logiczniejsze, uczciwsze i zdrowsze. Eskel pozorował grzeczność, nie skąpił uśmiechów i kontaktu oczu, zdarzało mu się nawet z rzadka zainteresować jakimś mało ważnym zagadnieniem lub sprawą. Coen otwarcie ziewał i patrzył w powałę, a Lambert nie krył lekceważenia.
Nie chcieli wiedzieć o niczym, nie obchodziły ich dylematy, które spędzały z powiek sen królom, czarodziejom, władykom i wodzom, problemy, od których trzęsły się i huczały rady, kręgi i tingi. Nie istniało dla nich nic, co działo się za tonącymi w śniegach przełęczami, za Gwenfiech niosącą kawały kry w ołowianym nurcie. Istniało dla nich tylko Kaer Morhen, samotne, zagubione wśród dzikich gór.
Tego wieczora Triss była rozdrażniona i niespokojna — być może sprawił to wiatr wyjący wśród murów zamczyska. Tego wieczora wszyscy byli dziwnie podnieceni — wiedźmini, wyjąwszy Geralta, stali się niecodziennie rozmowni. Rzecz jasna, mówili wyłącznie o jednym — o wiośnie. O zbliżającym się wyjeździe na szlak. O tym, co szlak im przyniesie — o wampirach, wyvernach, leszych, lykantropach i bazyliszkach.
Tym razem to Triss zaczęła ziewać i patrzeć w sufit. Tym razem to ona milczała, do czasu, gdy Eskel zwrócił się do niej z pytaniem. Z pytaniem, którego oczekiwała.
— A jak naprawdę jest na Południu, nad Jarugą? Warto kierować się w tamte strony? Nie chcielibyśmy wpakować się w sam środek jakiejś awantury.