Na podwórcu, w osłoniętym od wiatru załomie murów, Ciri ćwiczyła pod kierunkiem Lamberta. Zręcznie balansując na zawieszonej na łańcuchach belce, atakowała mieczem skórzany worek, opleciony rzemieniami tak, by imitował korpus człowieka. Triss zatrzymała się.
- Źle! — wrzeszczał Lambert. - Zbyt blisko podchodzisz! I nie rąb na oślep! Mówiłem, samym końcem miecza, na tętnicę szyjną! Gdzie humanoid ma tętnicę szyjną? Na czubku głowy? Co się z tobą dzieje? Skup się, księżniczko!
Ha, pomyślała Triss. A więc to jednak prawda, nie legenda. To ona. Dobrze się domyślałam. Postanowiła zaatakować nie zwlekając, nie pozwolić wiedźminom na żadne wybiegi.
— Słynne Dziecko Niespodzianka? — powiedziała, wskazując Ciri. - Jak widzę, wzięliście się ostro za spełnianie żądań losu i przeznaczenia? Chyba się wam jednak bajki poplątały, chłopcy. W bajkach, które mnie opowiadano, pastereczki i sierotki zostawały księżniczkami. A tu, jak widzę, z księżniczki robi się wiedźminkę. Nie wydaje się wam, że to nieco śmiały plan?
Vesemir spojrzał na Geralta. Białowłosy wiedźmin milczał, twarz miał nieruchomą, nawet drgnięciem powieki nie zareagował na niemą prośbę o wsparcie.
— To nie tak, jak myślisz — odchrząknął starzec. - Geralt przywiózł ją tu zeszłej jesieni. Ona nie ma nikogo, oprócz… Triss, jak tu nie wierzyć w przeznaczenie, gdy…
— Co ma przeznaczenie do wymachiwania mieczem?
— Uczymy ją miecza — odezwał się cicho Geralt, odwracając się ku niej, patrząc prosto w oczy. - Bo czego mamy ją uczyć? Nie umiemy niczego więcej. Przeznaczenie czy nie, Kaer Morhen to teraz jej dom. Przynajmniej na jakiś czas. Trening i fechtunek bawią ją, utrzymują w zdrowiu i kondycji. Pozwalają zapomnieć o tragedii, którą przeżyła. To jest teraz jej dom, Triss. Ona nie ma innego.
— Mnóstwo Cintryjczyków — czarodziejka wytrzymała spojrzenie — zbiegło po klęsce do Verden, do Brugge, do Temerii, na Wyspy Skellige. Wśród nich są wielmoże, baronowie, rycerze. Przyjaciele, krewni… jak również formalni… poddani tej dziewczynki.
— Przyjaciele i krewni nie szukali jej po wojnie. Nie odnaleźli jej.
— Bo nie im była przeznaczona? — uśmiechnęła się do niego, niezbyt szczerze, ale bardzo ładnie. Najładniej, jak umiała. Nie chciała, by mówił takim tonem.
Wiedźmin wzruszył ramionami. Triss, która trochę go znała, natychmiast zmieniła taktykę, zrezygnowała z argumentów.
Spojrzała znowu na Ciri. Dziewczynka, zwinnie stąpając po równoważni, wykonała szybki półobrót, cięła lekko, odskakując natychmiast. Uderzony manekin zakołysał się na linie.
— No, nareszcie! — krzyknął Lambert. - Wreszcie pojęłaś! Cofnij się i jeszcze raz. Chcę się upewnić, że to nie był przypadek!
— Ten miecz — Triss odwróciła się do wiedźminów — wygląda na ostry. Belka wygląda na śliską i niestabilną. A nauczyciel wygląda na idiotę deprymującego dziewczynę wrzaskiem. Nie obawiacie się nieszczęśliwego wypadku? A może liczycie, że to przeznaczenie uchroni przed nim dziecko?
— Ciri blisko pół roku ćwiczyła bez miecza — rzekł Coen. - Umie się poruszać. A my uważamy, bo…
— Bo to jest jej dom — dokończył Geralt cicho, ale stanowczo. Bardzo stanowczo. Tonem kończącym dyskusję.
— No właśnie, w tym rzecz — odetchnął głęboko Vesemir. - Triss, musisz być zmęczona. Głodna?
— Nie zaprzeczę — westchnęła, rezygnując z łowienia wzrokiem oczu Geralta. - Szczerze mówiąc, lecę z nóg. Ostatnią noc na szlaku spędziłam w na wpół rozwalonym pasterskim szałasie, zagrzebana w słomie i wiórach. Uszczelniłam ruderę czarami, gdyby nie to, uświerkłabym chyba. Marzę o czystej pościeli.
— Zjesz z nami wieczerzę. Zaraz. A potem wyśpisz się porządnie i wypoczniesz. Przygotowaliśmy dla ciebie najlepszą komnatę, tę w wieży. I wstawiliśmy tam najlepsze łoże, jakie było w Kaer Morhen.
— Dziękuję — Triss uśmiechnęła się lekko. W wieży, pomyślała. Dobrze, Vesemir. Dziś może być w wieży, jeśli aż tak zależy ci na pozorach. Mogę spać w wieży, w najlepszym łóżku ze wszystkich łóżek w Kaer Morhen. Choć wolałabym z Geraltem w najgorszym.
— Chodźmy, Triss.
— Chodźmy.
*****
Wiatr postukiwał okiennicą, poruszał uszczelniającymi okno resztkami zjedzonego przez mole arrasu. Triss leżała w najlepszym łóżku w całym Kaer Morhen, wśród zupełnych ciemności. Nie mogła zasnąć. I nie chodziło o to, że najlepsze łóżko z Kaer Morhen było rozlatującym się zabytkiem. Triss myślała intensywnie. A wszystkie płoszące sen myśli obracały się wokal jednego podstawowego pytania.
Po co wezwano ją do warowni? Kto to zrobił? Dlaczego? W jakim celu? Choroba Vesemira nie mogła być niczym innym, jak pretekstem. Vesemir był wiedźminem. To, że był zarazem wiekowym dziadem, nie zmieniało faktu, że zdrowia mogło mu pozazdrościć wielu młodych. Gdyby jeszcze okazało się, że starca dziabnęła żądłem mantikora lub pokąsał wilkołak, Triss uwierzyłaby, że wezwano ją do niego. Ale "łamanie w kościach"? Śmiechu warte. Łamanie w kościach, niezbyt oryginalną dolegliwość w przerażająco zimnych murach Kaer Morhen, Vesemir wykurowałby Wiedźmińskim eliksirem albo jeszcze prościej: mocną żytnią gorzałką, stosowaną w równych proporcjach zewnętrznie i wewnętrznie. Nie potrzebowałby czarodziejki, jej zaklęć, filtrów i amuletów.
Więc kto ją wezwał? Geralt?
Triss rzuciła się w pościeli, czując falę ogarniającego ją ciepła. I podniecenia, potęgowanego złością. Zaklęła cicho, kopnęła pierzynę, przewróciła się na bok. Starożytne łoże zaskrzypiało, zatrzeszczało w spojeniach. Nie panuję nad sobą, pomyślała. Zachowuję się jak głupia podfruwajka. Albo jeszcze gorzej — jak niedopieszczona stara panna. Nie potrafię nawet logicznie myśleć.
Zaklęła znowu.
Oczywiście, że to nie Geralt. Bez emocji, mała, bez emocji, przypomnij sobie jego minę, tam w stajni. Widziałaś już takie miny, mała, widziałaś, nie oszukuj się. Głupie, skruszone, zakłopotane miny mężczyzn, którzy chcą zapomnieć, którzy żałują, którzy nie chcą pamiętać tego, co się stało, nie chcą wracać do tego, co było. Na bogów, mała, nie oszukuj się, że tym razem jest inaczej. Nigdy nie bywa inaczej. I ty o tym wiesz. Bo masz przecież nielichą wprawę, mała.
Jeżeli chodziło o życie erotyczne, Triss Merigold miała prawo uważać się za typową czarodziejkę. Zaczęło się od kwaśnego smaku zakazanego owocu, podniecającego wobec surowych reguł akademii i zakazów mistrzyni, u której praktykowała. Potem przyszła samodzielność, swoboda i szalony promiskuityzm, zakończony, jak to zwykle bywa, goryczą, rozczarowaniem i rezygnacją. Nastąpił długi okres samotności i odkrycie, że do rozładowania stresów i napięć najzupełniej zbędny jest ktoś, kto chciałby uważać się za jej pana i władcę zaraz po tym, jak przewróci się na plecy i obetrze pot z czoła. Że na uspokojenie nerwów istnieją sposoby mniej kłopotliwe, które ponadto nie brudzą ręczników krwią, nie puszczają pod kołdrą wiatrów i nie domagają się śniadania. Potem przyszedł krótki i zabawny okres fascynacji własną płcią, zakończony wnioskiem, że brudzenie, wiatry i żarłoczność nie są bynajmniej wyłączną domeną mężczyzn. Wreszcie, jak wszystkie bez mała magiczki, Triss przestawiła się na przygody z innymi czarodziejami, sporadyczne i denerwujące swym zimnym, technicznym i nieledwie rytualnym przebiegiem.
I wtedy pojawił się Geralt z Rivii. Wiodący niespokojne życie wiedźmin, połączony dziwnym, niespokojnym i burzliwym związkiem z Yennefer, jej serdeczną przyjaciółką.
Triss obserwowała oboje i była zazdrosna, choć wydawało się, że nie ma czego zazdrościć. Związek w oczywisty sposób unieszczęśliwiał obydwoje, wiódł prosto ku wyniszczeniu, bolał i wbrew wszelkiej logice… trwał. Triss nie rozumiała tego. I fascynowało ją to. Fascynowało do tego stopnia, że…
Uwiodła Wiedźmina, w niewielkim stopniu pomagając sobie magią. Trafiła na sprzyjający czas. Na moment, gdy on i Yennefer po raz kolejny skoczyli sobie do oczu i rozstali się gwałtownie. Geralt potrzebował ciepła i chciał zapomnieć.