Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Bo to wcale nie był chłopiec.

Spod popielatej, nierówno i nieładnie obciętej grzywki patrzyły ogromne szmaragdowozielone oczy, dominujący akcent w małej twarzyczce o wąskim podbródku i lekko zadartym nosku. W oczach był przestrach.

— Nie bój się — powiedziała niepewnie Triss.

Dziewczynka otworzyła oczy jeszcze szerzej. Prawie nie dyszała i nie wyglądała na spoconą. Jasnym było, że przebiegała już na Mordowni niejeden dzień.

— Nic ci się nie stało?

Dziewczynka nie odpowiedziała, zamiast tego wstała sprężyście, syknęła z bólu, przenosząc ciężar ciała na lewą nogę, schyliła się, pomasowała kolano. Ubrana była w coś w rodzaju skórzanego kostiumu, zszytego — a raczej skleconego w sposób, na którego widok każdy szanujący swe rzemiosło krawiec zawyłby z rozpaczy i zgrozy. Jedynym, co w jej ekwipunku wyglądało na w miarę nowe i dopasowane, były wysokie do kolan buty, pasy i miecz. Dokładniej, mieczyk.

— Nie bój się — powtórzyła Triss, nadal nie podnosząc się z kolan. - Usłyszałam, jak upadłaś, wystraszyłam się, dlatego tak tu gnałam…

— Pośliznęłam się — mruknęła dziewczynka.

— Niczego sobie nie uszkodziłaś?

— Nie. A ty?

Czarodziejka roześmiała się, spróbowała wstać, skrzywiła się, zaklęła, przeszyta bólem, który odezwał się w kostce. Usiadła, ostrożnie wyprostowała stopę, zaklęła znowu.

— Chodź no tu, mała, pomóż mi się podnieść.

— Nie jestem mała.

— Przyjmijmy. W takim razie kim ty jesteś?

— Wiedźminką!

— Ha! Zbliż się więc i pomóż mi wstać, Wiedźminko.

Dziewczynka nie ruszyła się z miejsca. Przestąpiła z nogi na nogę, dłonią w wełnianej rękawiczce bez palców bawiła się pasem miecza, spoglądając na Triss podejrzliwie.

— Bez obaw — uśmiechnęła się czarodziejka. - Nie jestem rozbójniczką ani nikim obcym. Nazywam się Triss Merigold, jadę do Kaer Morhen. Wiedźmini znają mnie. Nie wytrzeszczaj na mnie oczu. Pochwalam twoją czujność, ale bądź rozsądna. Czy dotarłabym tu, nie znając drogi? Czy spotkałaś kiedykolwiek na Szlaku ludzką istotę?

Dziewczynka pokonała wahanie, podeszła bliżej, wyciągnęła rękę. Triss wstała, w niewielkim stopniu korzystając z pomocy. Bo nie o pomoc jej chodziło. Chciała przyjrzeć się dziewczynce z bliska. I dotknąć jej.

Zieloniutkie oczy małej wiedźminki nie zdradzały żadnych objawów mutacji, również dotyk małej rączki nie wywoływał lekkiego przyjemnego mrowienia, tak charakterystycznego u wiedźminów. Szarowłose dziecko, choć biegało ścieżką Mordowni z mieczem na plecach, nie było poddane Próbie Traw ani Zmianom, tego Triss była pewna.

— Pokaż mi kolano, mała.

— Nie jestem mała.

— Przepraszam. Ale jakieś imię zapewne masz?

— Mam. Jestem… Ciri.

— Miło mi. Pozwól bliżej, Ciri.

— Nic mi nie jest.

— Chcę zobaczyć, jak wygląda «nic». Ach, tak myślałam. «Nic» do złudzenia przypomina podarte portki i skórę zdartą do żywego mięsa. Stój spokojnie i nie bój się.

— Nie boję się… Auuu!

Czarodziejka zachichotała, potarła o biodro dłoń swędzącą od zaklęcia. Dziewczynka schyliła się, obejrzała kolano.

— Ooo — powiedziała. - Już nie boli! I dziury nie ma… Czy to są czary?

— Zgadłaś.

— Ty jesteś czarownicą?

— Znowu zgadłaś. Choć przyznam, wolę, by nazywano mnie czarodziejką. Żeby się nie mylić, możesz używać mojego imienia. Triss. Po prostu Triss. Chodź, Ciri. Na dole czeka mój koń, pojedziemy razem do Kaer Morhen.

— Powinnam biec — Ciri pokręciła głową. - Niedobrze jest przerwać bieg, bo wtedy w mięśniach robi się mleko. Geralt mówi…

— Geralt jest w warowni?

Ciri zasępiła się, zacisnęła usta, łypnęła na czarodziejkę spod popielatej grzywki. Triss zachichotała znowu.

— Dobrze — powiedziała. - Nie będę pytać. Tajemnica to tajemnica, słusznie czynisz, nie zdradzając jej osobie, której prawie nie znasz. Chodź. Na miejscu zobaczymy, kto jest w zamku, a kogo nie ma. A mięśniami się nie przejmuj, wiem, jak poradzić sobie z kwasem mlekowym. O, oto i mój wierzchowiec. Pomogę ci…

Wyciągnęła rękę, ale Ciri nie potrzebowała pomocy. Wskoczyła na siodło zwinnie, lekko, prawie bez odbicia. Wałach targnął się, zaskoczony, zatupał, ale dziewczynka szybko chwyciła wodze, uspokoiła go.

— Z końmi sobie radzisz, jak widzę.

— Ze wszystkim sobie radzę.

— Przesuń się bliżej łęku — Triss włożyła stopę w strzemię, uchwyciła się grzywy. - Zrób trochę miejsca dla mnie. I nie wybij mi oka tym mieczem.

Trącony piętą wałach poszedł stępa korytem strumienia. Przejechali kolejny jar, wdrapali się na obłe wzgórze. Stamtąd widać już było przytuloną do kamiennych obrywów ruinę Kaer Morhen — częściowo zburzony trapez muru obronnego, resztki barbakanu i bramy, pękaty, tępy słup donżonu.

Wałach prychnął i szarpnął łbem, przechodząc fosę po pozostałościach mostu. Triss ściągnęła wodze. Na niej samej zalegające dno rowu zmurszałe czaszki i kościotrupy nie robiły wrażenia. Widziała je już.

— Nie lubię tego — odezwała się nagle dziewczynka. - To nie jest tak, jak powinno być. Umarłych powinno się zakopywać w ziemi. Pod kurhanem. Prawda?

— Prawda — potwierdziła spokojnie czarodziejka. - Ja też tak uważam. Ale wiedźmini traktują to cmentarzysko jako… przypomnienie.

— Przypomnienie czego?

— Kaer Morhen — Triss skierowała konia ku potrzaskanym arkadom — zostało napadnięte. Doszło tu do krwawej bitwy, w której zginęli prawie wszyscy wiedźmini, ocaleli tylko ci, których podówczas nie było w warowni.

— Kto ich napadł? I dlaczego?

— Nie wiem — skłamała. - To było strasznie dawno temu, Ciri. Zapytaj o to wiedźminów.

— Pytałam — burknęła dziewczynka. - Ale nie chcieli mi powiedzieć.

Rozumiem ich, pomyślała czarodziejka. Dziecku szkolonemu na Wiedźmina, do tego dziewczynce nie poddanej mutacyjnym zmianom nie mówi się o takich sprawach. Nie opowiada się takiemu dziecku o masakrze. Nie przeraża się takiego dziecka perspektywą tego, że i ono może kiedyś usłyszeć o sobie słowa, które wywrzaskiwali wówczas maszerujący na Kaer Morhen fanatycy. Mutant. Potwór. Dziwoląg. Przeklęty przez bogów, przeciwny naturze twór. Nie, pomyślała, nie dziwię się wiedźminom, że nie opowiedzieli ci o tym, mała Ciri. I ja również ci o tym nie opowiem. Ja, mała Ciri, mam jeszcze więcej powodów, by milczeć. Bo jestem czarodziejką, a bez pomocy czarodziejów fanatycy nie zdobyliby wtedy zamku. A i ów "wstrętny paszkwil" owo szeroko kolportowane «Monstrum», które wzburzyło fanatyków i popchnęło ich do zbrodni, też podobno było anonimowym dziełem jakiegoś czarodzieja. Ale ja, mała Ciri, nie uznaję zbiorowej odpowiedzialności, nie czuję potrzeby ekspiacji z tytułu wydarzenia, które miało miejsce pół wieku przed moim urodzeniem. A szkielety, które mają być wiecznym przypomnieniem, wreszcie zmurszeją do cna, rozpadną się w pył i pójdą w niepamięć, ulecą z wiatrem, który nieustannie smaga zbocze…

— Oni nie chcą tak leżeć — powiedziała nagle Ciri. - Nie chcą być symbolem, wyrzutem sumienia ani ostrzeżeniem. Ale nie chcą też, by ich prochy rozwiewał wiatr.

Triss poderwała głowę, słysząc zmianę w głosie dziewczynki. Momentalnie wyczuła magiczną aurę, pulsowanie i szum krwi w skroniach. Wyprężyła się, ale nie odezwała ani słowem, bojąc się przerwać i zakłócić to, co się działo.

— Zwykły kurhan — głos Ciri stawał się coraz bardziej nienaturalny, metaliczny, zimny i zły. - Kupka ziemi, którą porośnie pokrzywa. Śmierć ma oczy błękitne i zimne, a wysokość obelisku nie ma znaczenia, nie mają też znaczenia napisy, jakie się na nim wykuje. Któż może wiedzieć o tym lepiej od ciebie, Triss Merigold, czternastej ze Wzgórza?

Czarodziejka zmartwiała. Widziała, jak dłonie dziewczynki zaciskają się na grzywie konia.

— Ty umarłaś na Wzgórzu, Triss Merigold — przemówił znowu zły, obcy głos. - Po co tu przyjechałaś? Zawróć, zawróć natychmiast, a to dziecko, Dziecko Starszej Krwi, zabierz ze sobą, by oddać je tym, do których należy. Zrób to, Czternasta. Bo jeśli tego nie zrobisz, umrzesz jeszcze raz. Przyjdzie dzień, w którym Wzgórze upomni się o ciebie. Upomni się o ciebie zbiorowa mogiła i obelisk, na którym wykuto twoje imię.

11
{"b":"100372","o":1}