Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Okazało się rychło, że budulca braknie - po całym dniu pracy, o zmierzchu, Obrońca znowu wypełzł z rakiety i ustawił się naprzeciw podziurawionych ścian. Widowisko było piekielne. Deszcz wciąż padał, zmieniał się w ulewę. Nieregularne, kwadratowe słońca wybuchały strasznym blaskiem w ciemności, łoskot nuklearnych wybuchów mieszał się z tępym odgłosem płonących dzwon szkliwa, gdy ryły ziemię w upadku, w górę strzelały gęste obłoki dymu i pary, kałuże deszczówki gotowały się z przenikliwym świstem, deszcz wrzał w powietrzu, nie dolatując do ziemi, wysoko w górze nieruchomymi miriadami tęcz różowych, zielonych i żółtych odświecały pioruny eksplozji. Obrońca, czarny, jak wyrąbany z węgla, w łopotaniu błyskawic cofał się, obracał wolno na miejscu, podnosił tępy ryj i znów pioruny i grzmoty wstrząsały okolicą.

– To nawet dobrze! - ryknął Inżynier w samo ucho Koordynatora - może odstraszy ich taka kanonada i dadzą nam spokój! Potrzebujemy co najmniej dwu jeszcze dni!

Jego twarz, zlana potem - w wieżyczce było gorąco jak w piecu - wyglądała jak rtęciowa maska.

Kiedy udali się na spoczynek, automaty znów wyszły na górę i hałasowały do rana, wlokąc za sobą węże piaskowych pomp, grzechotały płytami szkliwa, deszcz jarzył się i iskrzył oślepiającym, najczystszym błękitem wokół spawarek, ciężarowa klapa połykała nowe zbiorniki szczątków - paraboliczna konstrukcja tuż za rufą rakiety rosła powoli, jednocześnie ciężarowy automat i koparka pracowały pod jej brzuchem i wgryzały się zajadle w stok wzgórza.

Kiedy wstali o świcie, część szklistego budulca zużyta już została na podstemplowanie sztolni.

– To był dobry pomysł - powiedział Koordynator. Siedzieli w nawigatorni, na stole walały się zwoje rysunków technicznych. - Rzeczywiście, gdybyśmy zaczęli usuwać stemple, strop mógłby się nagle zawalić pod ciężarem rakiety i nie tylko gruchnęłaby na ziemię, ale jeszcze by zmiażdżyła automaty - na pewno nie zdążyłyby się wycofać z wykopu.

– Czy wystarczy nam potem energii na lot? - spytał Cybernetyk. Stał w otwartych drzwiach.

– Na dziesięć lotów. Możemy przecież, gdyby zaszła potrzeba, choć na pewno będzie to zbyteczne - anihilować szczątki, które siedzą w osadniku. Wpuścimy do sztolni grzejne przewody - będziemy mogli dokładnie regulować temperaturę - kiedy osiągnie punkt topienia szkliwa, stemple zaczną powoli osiadać. Gdyby to szło za szybko, w każdej chwili możemy wstrzyknąć do sztolni porcję płynnego powietrza. W ten sposób do wieczora wyciągniemy rakietę z zarycia. No, potem stawianie do pionu…

– To następny rozdział - powiedział Inżynier.

O ósmej rano chmury rozeszły się i zabłysło słońce. Ogromny walec statku, dotąd zaryty bezwładnie w zboczu, drgał. Inżynier czuwał nad tym ruchem - z pomocą teodolitu mierzył powolne obsuwanie się rufy - dziób statku był już głęboko podkopany, próżnię po wydobytej glinie zapełnił las szklanych słupów. Stał w znacznej odległości od rakiety, niemal pod samym murem, który, podziurawiony szeregami otworów, przypominał ruinę jakiegoś wydętego ze szkła Colosseum.

Ludzi i dubelty ewakuowano ze statku na okres operacji. Inżynier zobaczył w pewnej chwili figurkę Doktora, który nadchodził z dała, okrążając wielkim łukiem tył kadłuba, ale nie doszło to do jego świadomości, zbyt był pochłonięty obserwacją instrumentów. Tylko cienka warstwa ziemi wraz z systemem mięknących stempli dźwigała ciężar rakiety. Osiemnaście grubych lin biegło od tulei rufowych do zaczepów, wtopionych w co masywniejsze zwaliska muru. Inżynier błogosławił ten mur - bez niego roboty nad spuszczaniem i stawianiem okrętu trwałyby co najmniej cztery razy dłużej.

Całą siecią wijących się po piasku kabli prąd wpływał do grzejnych rur ułożonych we wnętrzu sztolni. Jej wylot, dobrze widoczny tuż pod miejscem, w którym kadłub wchodził w zbocze, słabo dymił. Leniwe, żółtoszare obłoki wlokły się nad nie obeschłą jeszcze po nocnym deszczu ziemią. Rufa rakiety osuwała się drobnymi ruchami, gdy poczynała siadać gwałtowniej, Inżynier poruszał zacisk aparatu, wtedy z czterech opierścienionych przewodów wpadających do sztolni tryskał potok płynnego powietrza i otwór z dudnieniem rzygał brudnobiałymi chmurami.

Naraz, w czasie kolejnej fazy nadtapiania szklistej obudowy sztolni, cały kadłub zadrgał spazmatycznie i zanim Inżynier zdążył obrócić zacisk, z górą stumetrowy walec z przeciągłym stęknięciem przechylił się, rufa zatoczyła łuk, przebyła w ułamku sekundy cztery metry powietrza, zarazem czub pocisku wyrwał się ze zbocza, wyrzucając w górę zwał piachu i margla - ceramitowy ogrom znieruchomiał. Przygniótł sobą kable i metaliczne węże, jeden pękł, zmiażdżony. Strzelił z niego wyjący gejzer skroplonego powietrza.

– Leży! Leży!!! - ryknął Inżynier. Po chwili dopiero oprzytomniał - tuż przy nim stał Doktor.

– Co? Co? - powtarzał, jakby ogłuszony - nie mógł zrozumieć, co tamten mówi.

– Zdaje się, że wracamy… do domu - powiedział Doktor. Inżynier milczał.

– On będzie żył - powiedział Doktor.

– Kto? O kim mówisz? A…

Zorientował się nagle. Raz jeszcze upewnił się wzrokiem, że rakieta leży, wyzwolona.

– I co? - pojedzie z nami? - spytał ruszając z miejsca, spieszyło mu się, chciał jak najszybciej zbadać powłokę dzioba.

– Nie - odparł Doktor. Poszedł kilka kroków za Inżynierem, potem, jakby się rozmyślił, został na miejscu. Pochłodniało wyraźnie od fontanny skroplonego gazu, która wciąż rwała się z roztrzaskanej rury. Na wierzchu kadłuba pojawiły się drobne postaci - jedna znikła, po kilku chwilach wrzący słup gazu zmalał, przez chwilę wyrzucał jeszcze pianę, od której lodowaciało powietrze, aż znikł. Zrobiło się nagle dziwnie cicho - Doktor rozejrzał się, jakby zdziwiony, skąd się tu znalazł - i powoli ruszył przed siebie.

Rakieta stała pionowo - biała, bielsza od słonecznych obłoków, wśród których zdawał się już wędrować jej daleki, zaostrzony szczyt. Minęły trzy dni ciężkiej pracy. Wszystko było już załadowane. Wielka paraboliczna pochylnia z pospawanych odłamów muru, który miał ich zamknąć, ciągnęła się wzdłuż stoku wzgórza pusta. Osiemdziesiąt metrów nad ziemią, w otwartym włazie, stało czterech ludzi. Patrzeli w dół. Tam, na burożółtej, płaskiej powierzchni widniały dwie drobne figurki, jedna nieco jaśniejsza od drugiej. Patrzeli na nie z góry, jak stoją bez ruchu o kilkadziesiąt metrów od rozszerzających się łagodnie, niczym gigantyczne kolumny, wylotowych tulei.

– Dlaczego nie odchodzą? - powiedział niecierpliwie Fizyk. - Nie będziemy mogli startować!

– Oni nie odejdą - powiedział Doktor.

– Co to ma znaczyć? On nie chce, żebyśmy odlecieli?

Doktor wiedział, co to znaczy, ale milczał. Słońce stało wysoko. Od zachodu płynęły spiętrzone obłoki. Z otwartego włazu, jak z okna strzelistej wieży niespodzianie wzniesionej w pustkowiu, widzieli góry południa, zbłękitniałe, pomieszane z chmurami szczyty, wielką zachodnią pustynię, rozciągniętą na setki kilometrów pasmami rozsłonecznionych wydm, i fioletowy kożuch lasów okrywających wschodnie pogórze. Olbrzymia przestrzeń leżała pod błękitami, z małym, ostrym słońcem u zenitu. Koronkowym szkieletem biegło w dole kolisko muru - cień rakiety przesuwał się po nim, jak wskazówka słonecznego zegara tytanów, dochodził już do dwu malutkich figurek.

Od wschodu rozległ się grom - przeciągłym świstem odpowiedziało powietrze i nie gasnący w słońcu płomień łysnął z czarnej bani wybuchu.

– Oho - to coś nowego - powiedział Inżynier.

Drugi grom. Niewidzialny pocisk wył coraz bliżej, stożek piekielnego świstu nakrył ich, zdawało się, że zawadzi o czub rakiety - ziemia stęknęła, skoczyła w górę kilkadziesiąt metrów od statku. Poczuli, jak się zakołysał.

– Załoga - powiedział Koordynator - na stanowiska!

– Ale oni - wyrzucił z gniewem Chemik, raz jeszcze wyzierając w dół.

Klapa zamknęła się.

W sterowni nie było słychać huku - w ekranach tylnego zasięgu skakały po piaskach ogniste krzaki. Dwa jasne punkty stały wciąż nieruchomo u stóp rakiety.

60
{"b":"100353","o":1}