Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Czarny!! - krzyknął chór głosów, jak z jednej piersi. Automat nadbiegł, piasek tryskał mu spod nóg.

– Wyrwij to!

Chwytne cęgi zemknęły się na grubych, jak męskie ramię, lustrzanych żyłach. Stalowy tors wyprężał się. Zobaczyli, jak jego stopy zaczynają wolno zapadać w grunt: Najcichsze granie, jakby do ostatka napiętej, wibrującej struny, dobywało się z kadłuba. Prostował się, grzęznąc.

– Puść!! - krzyknął Inżynier. Czarny wygramolił się ciężko z zarycia i znieruchomiał.

Oni też stali bez ruchu. Lustrzany żywopłot miał już prawie pół metra wysokości. U spodu - nad samą ziemią powoli nabiegał nieco ciemniejszą, mlecznobłękitną barwą, a górą wciąż rósł.

– To tak - powiedział spokojnie Koordynator.

– Tak.

– Chcą nas zamknąć? Milczeli przez chwilę.

– Czy to nie jest jednak prymitywne - w końcu moglibyśmy teraz wyjść - powiedział Chemik.

– Zostawiając rakietę - odparł Koordynator. - Musiał ją sobie dobrze obejrzeć ten ich zwiad! Uważacie - wstrzelali się, prawie dokładnie, w tę bruzdę, którą wyryły ich tarcze!

– Rzeczywiście!

– Nieorganiczne plemniki - powiedział Cybernetyk. Uspokoił się. Otrzepał ręce z piasku i gliny. - Nieorganiczne ziarna - nasiona - rozumiecie? Zasadzili je - swoją artylerią!

– To nie jest metal - powiedział Chemik. - Czarny by go zgiął. To coś jak supranit albo ceramit, z utwardzającą obróbką.

– Ależ nie, przecież to po prostu piasek! - zawołał Cybernetyk. - Nie rozumiesz? One - to jest nieorganiczny metabolizm! Katalitycznie przemieniają piasek w jakąś wysokomolekularną pochodną krzemu - i tworzą z niej te żyły, tak jak rośliny wychwytują z gleby sole.

– Myślisz? - powiedział Chemik. Ukląkł, dotykał lśniącej powierzchni. Podniósł głowę.

– A gdyby trafiły na inny rodzaj gruntu? - spytał.

– Przystosowałyby się. Jestem tego pewien! Dlatego właśnie są tak piekielnie skomplikowane - ich zadaniem jest wytworzyć zawsze substancję jak najtwardszą, najoporniejszą ze wszystkich możliwych - z tego, co mają do dyspozycji.

– Och, jeżeli nic więcej - Obrońca wszystko ugryzie. I nie połamie sobie zębów - uśmiechnął się Inżynier.

– Czy oni nas zaatakowali? - powiedział cicho Doktor. Spojrzeli na niego ze zdziwieniem.

– A co to jest? Nie atak?

– Nie. Powiedziałbym raczej - próba obrony. Chcą nas - izolować.

– Więc co? Mamy siedzieć i czekać, aż będziemy jak robaki pod kloszem?

– A po co wam Obrońca? Zawahali się.

– Wody już nie potrzebujemy. Rakietę - prawdopodobnie - uda się wyremontować do tygodnia. Do dziesięciu dni, powiedzmy. Syntetyzatory atomowe ruszą w najbliższych godzinach. Nie przypuszczam, żeby to miał być klosz. Raczej - wysoki mur. Przegroda nie do przebycia dla nich, więc sądzą, że i dla nas także. Dzięki syntetyzatorom będziemy mieli żywność. Nie potrzebujemy od nich nic, a oni - chyba nie mogli wyraźniej - dać nam do zrozumienia, że sobie nas nie życzą…

Słuchali jego słów nachmurzeni. Inżynier rozejrzał się. Lustrzane ostrza dochodziły mu już do kolan. Sczepiały się. Zrastały. Szelest był teraz tak silny, jak dobywające się spod ziemi brzęczenie setek niewidzialnych uli. Sine korzenie w dnie wykopu nabrzękły, grube prawie jak pnie.

– Proszę cię - przyprowadź tu dubelta - nieoczekiwanie powiedział Koordynator. Doktor popatrzał na niego, jakby nie dosłyszał.

– Teraz? Tu? Po co?

– Nie wiem. To znaczy… chciałbym, żebyś go przyprowadził. Dobrze?

Skinął głową i odszedł. Stali, milcząc w słońcu. Ukazał się Doktor. Nagi olbrzym wypełzł za nim z trudem z tunelu, przeskoczył przez wał ziemi, wydawał się ożywiony i jakby zadowolony - trzymał się blisko Doktora i gulgotał z cicha. Naraz jego płaska twarzyczka stężała, błękitne oko patrzało nieruchomo przed siebie, sapnął. Obrócił się całym kadłubem. Przeraźliwie zakwilił. Wielkimi susami dopadł lustrzanych zasieków, jakby chciał się na nie rzucić, gnał wzdłuż nich, sadząc pokracznie, obiegł dokoła całe kolisko, bezustannie jęcząc, wydawał dziwny, dudniący kaszel, pomknął do Doktora, zaczął szczypać węzełkowatymi paluszkami jego kombinezon na piersi, drapał elastyczny materiał, zaglądał w oczy, lał się z niego pot, pchnął Doktora, odskoczył, wrócił, nagle jeszcze raz rozejrzał się, wciągnął z nieprzyjemnym odgłosem mały tors do kadłuba i rzucił się w czarny otwór tunelu.

Przez sekundę widzieli jeszcze spłaszczone, drgające podeszwy jego stóp, kiedy wpełzał do wnętrza.

Ludzie milczeli dobrą chwilę.

– Spodziewałeś się tego? - spytał Doktor Koordynatora.

– Nie… nie wiem. Naprawdę. Myślałem tylko, że - być może - to nie jest mu obce. Oczekiwałem jakiejś reakcji. Niezrozumiałej, powiedzmy. Takiej - nie…

– Czy to ma znaczyć, że ona jest zrozumiała? - mruknął Fizyk.

– W pewnym sensie tak - odparł Doktor. - On to zna. W każdym razie - zna coś podobnego - i boi się tego. Jest to dla niego jakieś straszne, zapewne - śmiertelnie niebezpieczne zjawisko.

– Egzekucja… modo Eden? - podpowiedział z cicha Chemik.

– Nie wiem. W każdym razie wskazywałoby to, że używają tego „żywego muru” nie tylko wobec planetarnych przybyszów. Można go zresztą zasadzić i bez artylerii.

– A może on po prostu boi się wszystkiego, co błyszczy? - powiedział Fizyk. - Proste skojarzenie. To by wyjaśniło także historię z tym lustrzanym pasem.

– Nie, pokazywałem mu lustro, ani się nie bał, ani się nim nie interesował - powiedział Doktor.

– A zatem on nie jest ani taki głupi, ani - niedorozwinięty - rzucił Fizyk. Stał tuż przy szklistych zasiekach, dochodziły mu do pasa.

– Obstrzelany pies boi się karabinu.

– Słuchajcie - powiedział Koordynator - zdaje mi się, że to martwy punkt. Jesteśmy w kropce. Co począć dalej? Remonty - remontami, to rozumie się samo przez się, ale chciałbym…

– Nowa ekspedycja? - podpowiedział Doktor. Inżynier uśmiechnął się niewesoło.

– Tak? Ja zawsze z tobą. Dokąd? Do miasta?

– To oznaczałoby pewne starcie - szybko rzucił Doktor. - Bo nie przejedziesz inaczej jak Obrońcą. A na szczeblu cywilizacji, który zdołaliśmy osiągnąć wspólnym wysiłkiem - mając pod ręką wyrzutnię antyprotonów, ani się obejrzysz, jak zaczniesz strzelać. Powinniśmy unikać walki za wszelką cenę. Wojna jest najgorszym sposobem gromadzenia wiedzy o obcej kulturze.

– Wcale nie myślałem o wojnie - odparł Koordynator. - Obrońca jest właśnie doskonałym ukryciem, bo tak wiele może wytrzymać. Wszystko zdaje się wskazywać na to, że ludność Edenu jest głęboko rozwarstwiona - i że z warstwą, która podejmuje rozumne działania, nie mogliśmy dotąd nawiązać kontaktu. Rozumiem, że wypad w stronę miasta gotowi potraktować jako przeciwuderzenie. Został nam jednak nie zbadany kierunek zachodni. Dwóch ludzi całkowicie wystarczy do obsługi wozu, reszta może zostać i pracować w rakiecie.

– Ty i Inżynier?

– Niekoniecznie. Możemy pojechać z Henrykiem, jeśli chcesz.

– W takim razie będę potrzebował kogoś trzeciego, obznajomionego z Obrońcą - powiedział Inżynier.

– Kto chce jechać?

Chcieli wszyscy. Koordynator uśmiechnął się mimo woli.

– Ledwo armaty przestają huczeć, jad ciekawości ich zżera - zadeklamował.

– No to jedziemy - oświadczył Inżynier. - Doktor chce oczywiście być z nami jako przedstawiciel rozsądku i łagodności. Doskonale. Dobrze, że zostajesz - mówił do Koordynatora - bo znasz kolejność robót. Najlepiej postawcie od razu Czarnego nad jednym ciężarowcem, ale nie zaczynajcie wykopów pod rakietą, dopóki nie wrócimy. Chciałbym sprawdzić jeszcze statyczne obliczenia.

– Jako przedstawiciel rozsądku chciałbym spytać, jaki jest cel tej wyprawy? - powiedział Doktor. - Otwierając sobie drogę, wstępujemy w fazę konfliktu, czy chcemy tego, czy nie.

– Podaj kontrpropozycję - odparł Inżynier. Stali w cichym, śpiewnym nieomal szumie rosnącego żywopłotu, który rychło miał już wyróść im ponad głowy. Słońce rozłamywało się na białe i tęczujące iskry w jego żylastych splotach.

43
{"b":"100353","o":1}