Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Inżynier zszedł na dół i opowiedział najdokładniej, jak mógł, co mu się przydarzyło.

– To nawet dobrze - a już się dziwiłem, czemu nie ma tu żadnych latających zwierząt - powiedział Doktor. Chemik przypomniał mu „białe kwiaty” znad strumienia.

– Wyglądały raczej na owady - powiedział Doktor - na tutejsze… no… motyle. Ale powietrze jest tu w ogolę bardzo słabo „zaludnione” - jeżeli na planecie ewoluują żywe organizmy, powstaje „ciśnienie biologiczne”, dzięki któremu muszą zostać obsadzone wszystkie możliwe środowiska, „nisze ekologiczne” - brakowało mi tu bardzo ptaków.

– To było coś podobnego raczej do… nietoperza - powiedział Inżynier. - Miało sierść.

– Możliwe - powiedział Doktor, który nie bardzo usiłował wyzyskać monopol wiedzy biologicznej wśród załogi. I jak gdyby bardziej z uprzejmości aniżeli dlatego, że go to naprawdę interesowało, dodał:

– Powiadasz, że imitowało odgłos kroków? To ciekawe. No cóż, musi być w tym jakaś celowość przystosowawcza.

– Przydałaby się dłuższa próba terenowa, chyba nic nie nawali - powiedział Koordynator, wyczołgując się spod łazika, gotowego już do drogi. Inżynier był rozczarowany obojętnością, z jaką przyjęto jego odkrycie, ale powiedział sobie, że bardziej zaskoczyły go niezwykłe okoliczności spotkania aniżeli samo latające stworzonko.

Wszyscy obawiali się trochę chwili rozstania. Pozostający stali pod rakietą i patrzeli, jak śmieszny pojazd zatacza wokół niej coraz większe koła, prowadzony pewnie przez Koordynatora, który siedział okrakiem na przednim siodełku, osłonięty szybą. Doktor i Chemik umieścili się za nim i jako towarzysza miał obok siebie tylko miotacz o cienkiej lufie. Naraz, podjeżdżając całkiem blisko do rakiety, Koordynator zawołał:

– No, to postaramy się wrócić do północy, do widzenia! - zwiększył gwałtownie szybkość i po chwili widać już było tylko coraz wyżej i dalej sunącą, odwiewaną łagodnie za zachód, złotawą ścianę pyłu.

Łazik był właściwie gołym metalowym szkieletem, tylko od spodu zamkniętym przezroczystym dnem, żeby kierowca widział do ostatka brane przeszkody. Elektryczne silniki miał w tarczach kół, a dwie rezerwowe opony chwiały się wysoko na przymocowanym z tyłu kanistrze. Jak długo teren był gładki, robili do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Oglądając się za siebie, Doktor rychło stracił z oczu ostatni ślad rakiety. Motory śpiewały cicho, kurz bił falami z wyschłego gruntu i rzednąc odchodził w stepowy krajobraz.

Nikt się przez dłuższy czas nie odzywał, zresztą plastykowa szyba chroniła od wiatru tylko kierowcę. Siedzącym z tyłu porządnie dmuchało w twarze i można było rozmawiać tylko krzycząc. Teren podnosił się, zarazem stawał się bardziej falisty, ostatnie szare kielichy znikły, mijali rozrzucone daleko w przestrzeni pojedyncze kępy pajęczystych zarośli, gdzieniegdzie stały na pół uschnięte oddychające drzewa, o zwisających bezwładnie gronach liści, kiedy niekiedy tylko drgające słabym, naprzemiennym pulsem. W oddali przed nimi pojawiły się, rozsypane rzadko, długie bruzdy, ale wirujących tarcz nigdzie nie dostrzegali. Kilka razy opony podskoczyły miękko, przecinając bruzdy, z gruntu wynurzały się ostrokończyste, białe jak wysuszona kość skałki, długie języki osypisk ciągnęły od nich w dół ogromnego stoku, na który się wspinali, ostry żwir chrobotał niespokojnie pod brzuchatymi kołami, pochyłość rosła, jechali już dosyć wolno, choć silniki miały rezerwę mocy, ale Koordynator dławił je w tym trudnym terenie.

Wyżej, między płowobrunatnymł grzbietami błyszczała długa, cienka wstęga, pozornie zagradzając drogę. Koordynator jeszcze bardziej zredukował szybkość. W poprzek stoku, tam gdzie stromizna przechodziła w płaskowyż, nad którym bardzo daleko sterczały niewyraźne kształty, biegł, wpasowany gładko w grunt, w obie strony, jak okiem sięgnąć, lustrzany pas. Łazik stanął, dotykając jego brzegu przednimi kołami. Koordynator zeskoczył z siodełka, dotknął zwierciadlanej powierzchni kolbą eżektora, uderzył w nią mocniej, nareszcie stąpnął, podskoczył - ani drgnęła.

– Ile zrobiliśmy już? - spytał go Chemik, kiedy wsiadał.

– Pięćdziesiąt cztery - powiedział i ruszył ostrożnie z miejsca. Łazik zahuśtał się miękko, przejechali przez wstęgę, wyglądała jak idealnie równy kanał pełen zamarzłej rtęci, i z rosnącą szybkością mijali podlatujące to z lewej, to z prawej strony maszty z kolumnami dygotliwego wirowania powietrznego u szczytów. Potem wieloszereg masztów skręcił wielkim łukiem na wschód, a oni jechali dalej prosto, mając strzałkę kompasu ustawioną wciąż dokładnie na literze „S”.

Płaskowyż przedstawiał obraz ponury - roślinność przegrywała powoli walkę z masami piasku, które niósł gorący, jak z pieca, wschodni wiatr, z niskich wydm wyrastały sczerniałe, tylko nad samą ziemią bladokarminowe zarośla, osypywały się z nich skórzaste strąki, czasem coś popielatego zaszuściło w zeschłym gąszczu, raz i drugi smuga szalonej ucieczki wyrwała się niemal spod samych kół łazika, ale nie zdołali dostrzec nawet zarysów tego stworzenia, z takim impetem buchnęło w gęstwinę.

Koordynator lawirował, wymijając kępy zbitych, kolczastych krzewów, raz zawrócił nawet, kiedy przecinka, w którą wjechali, zamknęła się ślepo piaszczystym spiętrzeniem pośród krzaków, teren był coraz bardziej nieprzejrzysty, zdradzał brak wody - większość roślin, spalona słońcem, wydawała w gorących podmuchach martwy, papierowy szelest. Łazik kręcił pospiesznie, jadąc między ścianami nawisłych gałęzi, z popękanych gron sypał się żółtawy pyłek, który pokrył przednią szybę, kombinezony, nawet twarze siedzących; z głębi krzaków walił znieruchomiały żar, trudno było oddychać. Doktor uniósł się z siedzenia i pochylił do przodu, kiedy hamulce zapiszczały nagle i stanęli.

Stołowe plateau urwało się kilkadziesiąt kroków dalej, krzaki ciągnęły się aż do samej linii obrywu czarną, prześwitującą pod słońce bursztynowo szczotką. Przed sobą mieli odległe zbocza górskie, wstające wysoko nad kotliną przesłoniętą najbliższym otoczeniem. Koordynator wysiadł i podszedł do ostatniego krzaka, o długich witkach, chwiejących się łagodnie na tle nieba.

– Zjedziemy - powiedział, wracając.

Wóz potoczył się ostrożnie naprzód, naraz zadarł tył, jakby chciał przekoziołkować, kanister zahałasował, uderzając w kraty bagażnika, hamulce zapiszczały ostrzegawczo, Koordynator włączył pompę, koła nabrzmiewały w oczach, nierówności stromizny stały się od razu mniej wyczuwalne. Zobaczyli, że zesuwają się ku wełnistej powłoce chmur, którą od wnętrza przebija dołem walcowata, w górze bulwiasta maczuga brunatnego dymu. Prawie nie rozpraszał się w powietrzu, wysoko ponad szczytami wzgórz.

Ta jak gdyby wulkaniczna erupcja trwała kilkadziesiąt sekund, potem kolumna dymów z ogromną chyżością zaczęła ściekać w dół, kryjąc się między białymi chmurami, aż znikła w nich, na powrót wessana do gigantycznej gardzieli, która ją przedtem wyrzuciła.

Cała dolina dzieliła się na dwa piętra, górne, pod słonecznym niebem, i dolne, położone daleko, niewidzialne, bo osłonięte warstwą nieprzenikliwych chmur, ku którym łazik biegł, kołysząc się i podskakując, z przerywanym popiskiwaniem hamulców. Promienie nisko już stojącego słońca oświetlały jeszcze przez kilka chwil odległe, sterczące po przeciwnej stronie zbocza, w których świeciły, jakby wyrastające z gęstwy burych i fioletowych zarośli, przysadziste twory o lustrzanych powierzchniach. Trudno było w nie patrzeć, bo oślepiały odbitym słońcem. Warstwa białych obłoków była tuż, granica obrywu zaznaczona zębatą na błękitnym tle linią krzaków została wysoko za nimi, zwalniali coraz bardziej, naraz otoczyły ich chwiejne opary, poczuli duszną wilgoć, zrobiło się prawie ciemno. Koordynator przyhamował raz jeszcze, toczyli się krok za krokiem, rozwidniało się, a właściwie oczy ich przystosowały się do mlecznego półświatła. Koordynator zapalił na chwilę reflektory, ale zaraz je zgasił, bo elektryczny blask uwiązł bezsilnie we mgle. Nagle się rozwiała.

25
{"b":"100353","o":1}