Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A co z tym? - spytał Cybernetyk, wskazując na ażurową konstrukcję.

Wznosiła się nad nimi na wysokość czterech piętę.

– Spróbujemy uruchomić - mruknął Koordynator. Inżynierowi rozszerzyły się oczy.

– Myślisz?

– Uwaga! - krzyknął Doktor.

Jeden za drugim, trzy świetliste kręgi pojawiły się na tle zagajnika. Odbiegli na kilka kroków i padli na ziemię. Koordynator sprawdził stan ładownicy i czekał z łokciami wpartymi szeroko w szorstki mech. Kręgi minęły ich i potoczyły się dalej.

– Pójdziesz ze mną? - spytał Koordynator, wskazując Inżynierowi ruchem głowy wiszącą cztery metry nad ziemią gondolę.

Ten bez słowa podbiegł do konstrukcji, oburącz chwycił się wspornika wciskając palce w otwory i szybko polazł w górę. Koordynator wspinał się za nim. Inżynier pierwszy znalazł się pod gondolą, poruszył jeden z dolnych występów, coś tam robił, słychać było, jak metal szczęka o metal, nagle podźwignął się i znikł w środku. Wysunęła się jego ręka, Koordynator chwycił ją i obaj znaleźli się na górze. Przez dłuższą chwilę nie działo się nic, potem pięć rozcapierzonych płatów gondoli zamknęło się wolno bez wydania najsłabszego głosu - ludzie w dole mimo woli drgnęli i odstąpili w tył.

– Co to była za ogniowa kulka? - spytał Doktor Fizyka. Obaj patrzyli w górę. W gondoli poruszały się niewyraźne cienie, zamglone, jakby złożone we dwoje.

– Wyglądała na mały piorun kulisty - z wahaniem powiedział Fizyk.

– Ależ wypuściło ją to zwierzę!

– Tak, widziałem. Może to jakieś tutejsze elektryczne - uważaj!

Ażurowy wielokąt drgnął nagle i brzęknął, okręcając się wokół swej pionowej osi. Omal nie upadł, bo wspierające go z boku łapy rozsunęły się bezradnie. W ostatniej chwili, kiedy pochylił się groźnie, znowu coś brzękło, tym razem ostrym wysokim tonem, cała konstrukcja roztopiła się w migotliwym wirowaniu i słaby powiew owionął patrzących. Krąg wirował to szybciej, to wolniej, ale nie ruszał z miejsca. Rozryczał się, jak motor wielkiego samolotu, kombinezony stojących opodal załopotały w nierównych podmuchach, cofnęli się jeszcze dalej, jedna, potem druga wspierająca łapa uniosła się i znikła w świetlistym wirze. Naraz jak wystrzelony z procy, wielki krąg pognał bruzdą, wyskoczył z niej i zwolnił raptownie. Rył i wyrzucał ziemię, rycząc przeraźliwie, choć posuwał się wolno. Kiedy w pewnej chwili na powrót wskoczył w bruzdę, pomknął nią zawrotnie i w kilkanaście sekund zmalał do drżącego światełka na stoku pod lasem.

Wracając, jeszcze raz wypadł z przetorowanej bruzdy i znowu pełzł leniwie, jakby z wysiłkiem, otoczony u podstawy chmurką wyrzucanej w powietrze, mielonej ziemi.

Zabrzęczało, z świetlistego wichru wyłonił się cienki ażur konstrukcji, gondola otwarła się i Koordynator, wychylony, zawołał:

– Chodźcie na górę!

– Co! - zdumiał się Chemik, ale Doktor pojął już.

– Pojedziemy tym.

– Zmieścimy się wszyscy? - pytał Cybernetyk. Trzymał się metalowego wspornika. Doktor piął się już w górę.

– Jakoś się pomieścimy, chodźcie!

Kilka kręgów przemknęło pod zagajnikiem, ale żaden nie zdawał się zwracać na nich uwagi. W gondoli było bardzo ciasno, czterej jeszcze by się jakoś usadowili, ale dla sześciu nie było miejsca - dwaj musieli położyć się płasko na zaklęsłym dnie. Znany, gorzkawy zapach nieprzyjemnie załechtał nozdrza, uświadomili sobie naraz wszystko, co zaszło, ich ożywienie prysło. Doktor i Chemik położyli się - nie widzieli teraz nic. Mieli pod sobą łódkowato sczepione, podłużne płyty, nad ich głowami rozległo się przenikliwe brzęczenie i poczuli, że pojazd rusza. Niemal natychmiast płyty, na których leżeli, stały się prawie całkiem przezroczyste i zobaczyli z wysokości dwu pięter równinę, jakby płynęli nad nią balonem. Dokoła jazgotało, Koordynator porozumiewał się gorączkowo z Inżynierem, obaj musieli przyjąć nienaturalne, bardzo męczące pozycje przy płetwiastym wyniesieniu w przedzie gondoli, aby zawiadywać jej ruchami. Co kilka minut jeden zastępował drugiego, odbywało się to w największym tłoku, Fizyk i Cybernetyk musieli wtedy prawie kłaść się na leżących u samego spodu.

– Jak to działa? - spytał Chemik Inżyniera, który, wprowadziwszy obie ręce w głębokie otwory płetwiastego wypuklenia, utrzymywał pojazd na prostej. Poruszali się szybko, sunąc bruzdą, wyoraną wśród pól, Z gondoli nie było w ogóle widać wirowania - można było sądzić, że płynie powietrzem.

– Pojęcia nie mam - stęknął Inżynier. - Bierze mnie kurcz, teraz ty! - usunął się i jak mógł, zrobił miejsce Koordynatorowi.

Olbrzymi, huczący wokół nich krąg zachwiał się, wyskoczył z bruzdy, gwałtownie przyhamował i zaczął ostro zakręcać. Koordynator przemocą wtłaczał ręce w otwory sterującego urządzenia, po chwili wyprowadził gigantycznego bąka z zakrętu i udało mu się wskoczyć w bruzdę. Pomknęli szybciej.

– Dlaczego to jedzie tak wolno poza bruzdą? - spytał znowu Chemik. Żeby utrzymać równowagę, opierał się o plecy Inżyniera; między jego rozstawionymi nogami leżał Doktor.

– Mówię ci, że nie mam zielonego pojęcia - wyrzucił Inżynier. Masował sobie przedramiona, na których czerwieniały krwawe odciśnięcia w miejscach, gdzie wtłoczył siłą przeguby w głąb maszyny. - Równowagę utrzymuje na zasadzie żyroskopu, a co do reszty, nic nie wiem.

Byli już poza drugim łańcuchem wzgórz. Teren, widziany z wysoka, zdawał się przejrzysty - zresztą poznali go już częściowo w czasie pieszej wędrówki. Wokół kabiny świszczał ledwo dostrzegalny krąg, bruzda zmieniała nagle kierunek, musieli ją opuścić, jeśli mieli wracać do rakiety. Szybkość spadła natychmiast, nie robili nawet dwudziestu kilometrów na godzinę.

– One są właściwie bezradne poza bruzdą, o tym trzeba pamiętać! - zawołał Inżynier, przekrzykując świst i brzęczenie.

– Zmiana! Zmiana! - wołał Koordynator.

Manewr poszedł tym razem dość gładko. Wznosili się na stromy stok, bardzo powoli, niewiele szybciej niż dobry piechur. Inżynier odszukał w dali wykrot, który prowadził ku równinie. Wjeżdżali właśnie pod nawisłe gliniastą zerwą drzewa, kiedy chwycił go kurcz.

– Chwytaj! - krzyknął przenikliwie.

Wyrwał ręce z otworów. Koordynator rzucił się niemal na oślep, aby go zastąpić, ogromny krąg przechylił się i zbliżył niebezpiecznie do rudego urwiska. Naraz coś zgrzytnęło i trzasnęło przeraźliwie, świszczący młyniec dosięgną! obrzeżem korony drzewa, w powietrzu zawirowały potrzaskane gałęzie, gondola podskoczyła gwałtownie i z piekielnym hurgotem zwaliła się w bok. Wyrwane z korzeniami drzewo zamiotło koroną po niebie, ostatnie poruszające się ramię ściągnęło je w dół, tysiące pęcherzykowatych liści eksplodowały z sykiem, nad połamaną konstrukcją, zarytą kikutami w obryw, wzniosła się chmura białawych, purchawkowatych nasion i wszystko ucichło. Gondola wgniecionym bokiem opierała się o urwisko.

– Załoga? - mechanicznie powiedział Koordynator, potrząsając głową, bo uszy miał jak nabite watą - był mocno ogłuszony. Zarazem patrzał ze zdziwieniem na kłęby białawych pyłków, które fruwały mu wokół twarzy.

– Pierwszy - stęknął Inżynier. Gramolił się z podłogi.

– Drugi - głos Fizyka dobiegał z dołu.

– Trzeci - Chemik ledwo mówił, trzymał się za usta, krew ciekła mu na brodę.

– Czwarty - powiedział Cybernetyk; rzuciło go w tył, ale nic mu się nie stało.

– Pią… ty… - wyjęczał Doktor; leżał pod wszystkimi, na samym spodzie gondoli.

I naraz wybuchnęli jakimś szaleńczym śmiechem.

Leżeli jeden na drugim, przysypani grubą warstwą łechcących, puszystych nasion, które dostały się do środka przez górne szczeliny gondoli. Inżynier potężnymi uderzeniami usiłował otworzyć jej płat. Wszyscy, a właściwie kto mógł, jeśli pozwalało mu na to miejsce, przyłożyli barki, ręce, grzbiety do zaklęsłej powierzchni. Powłoka zadrżała, rozległ się słaby trzask, ale gondola nie otwierała się.

– Znowu? - spokojnie spytał Doktor. Leżał na dnie i nie mógł się ruszyć. - Wiecie, to mi się już znudziło. Hej, kto to - zejdź ze mnie zaraz, słyszysz!

20
{"b":"100353","o":1}