Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Zupełnie nie boją się straży – z uznaniem powiedział Szymek, wyciągając z futerału lornetkę. – A teraz zobaczymy, czego tam szukają – i przytknął do oczu ciemnobrązowe rury. Elka i Weiser zniknęli w gęstych krzakach żarnowca, których kępa przylegała do pasa startowego. Jeżeli piszę – przylegała – to ktoś może pomyśleć, że ta cholernie ważna kępa była gdzieś w połowie długości pasa albo przy jednym z jego bocznych odnóży, przeznaczonych do kołowania. Otóż nic bardziej mylącego – kępa żarnowca, w której znikli Elka i Weiser, była punktem, od którego pas startowy zaczynał się właśnie na południowym krańcu lotniska, biegnąc prostopadle do morza w kierunku północnym.

– Gdzie oni znikli! – emocjonował się Szymek. – Jasny gwint – powiedział (bo tak się wtedy mówiło). – Ja ci mówię, że oni się bawią w wizytę u doktora.

– W co? – zapytałem z niedowierzaniem.

– W wizytę u doktora – powtórzył Szymek. – On jej zdejmuje majtki i wszystko, co trzeba ogląda! Ale gdzie oni są? – Stał wsparty o żeliwną balustradę wiaduktu i obracał pokrętłami okularów, celując w kępę żarnowca.

Po naszej prawej stronie widać było jak na dłoni stary Wrzeszcz, z jego ciemnym, czerwonoceglastym kolorem i wieżami kościołów, po lewej stronie, bardzo daleko, majaczyły zarysy Oliwy, a na wprost ciągnęło się lotnisko z małym budynkiem dworca pasażerskiego, hangarami i zwisającym w bezruchu rękawem w kolorowe pasy. Dalej, tam, gdzie kończyło się lądowisko, widać było białą nitkę plaży, zatokę i statki oczekujące na redzie.

– Gdzie oni mogli zniknąć – powtarzał Szymek – przecież nie wychodzili z krzaków – i podał mi lornetkę niezdecydowanym ruchem, bo rozstawał się z nią niechętnie i zawsze na krótko. Gdy czarne kreski podziałki zamajaczyły mi w okularze na tle kępy żarnowca, poczułem się jak oficer francuskiej artylerii zabity pod Verdun. Właśnie kiedy poprawiałem ostrość, za naszymi plecami, od strony wzgórz zabuczał ciężko samolot. Krzaki żarnowca, te najbliższe betonowego pasa, poruszyły się i dopiero teraz zobaczyłem tych dwoje, jak leżeli obok siebie, trzymając się za ręce i jak niecierpliwie unosili głowy, wypatrując nadlatującego Iła. Tylko, że to nie była zabawa w lekarza i pacjenta, oni leżeli na wznak z wyciągniętymi nogami, trzymali się za ręce, a drugą każde z nich wczepiało się w korzenie żarnowca, które w tym miejscu były grube i poplątane. Samolot obniżając lot minął Bukową Górkę i zbliżał się do wysokości wiaduktu i torów kolejowych, a ja celowałem w czerwoną sukienkę Elki i jej gołe kolana, osiągając wreszcie idealną ostrość. Bo to, co zobaczyłem w kilka sekund później, kiedy ogromne i lśniące cielsko samolotu zdawało się dotykać brzuchem kępy żarnowca, widziałem w absolutnej ostrości. Maszyna jest dziesięć, może piętnaście metrów nad ziemią, a od kępy żarnowca i początku pasa dzieli ją odległość słabego rzutu kamieniem. Elka unosi kolana do góry i twarz jej wykrzywia grymas, wygląda, jakby krzyczała ze strachu, usta ma otwarte. Weiser ma również otwarte usta, ale nie wykrzywione, nie podnosi też kolan. Krzaki żarnowca jak ścięte kładą się od podmuchu, Elka, nie odrywając się od ziemi, unosi kolana jeszcze wyżej, a z nimi biodra, i widać, jak jej czerwona sukienka poderwana uderzeniem powietrznej fali odsłania czarny punkt między nogami. Ale to nie są żadne majtki, żadna tam bielizna, bo to czarne, uniesione lekko do góry, odsłonięte przez czerwoną sukienkę za sprawą huczącego samolotu jest dziwnie miękkie, falujące i tkliwe, to coś pokrywające się z punktem O podziałki artyleryjskiej w okularze francuskiej lornetki spod Verdun, to przypominające trójkąt zjawisko niknie zaraz w fałdach czerwonej sukienki, która opada na biodra i kolana Elki, skoro tylko wielki Ił dotknie kołami betonowej nawierzchni pasa, dziesięć albo piętnaście metrów za nimi. I już jest właściwie po wszystkim, bo oboje wstają i prędko biegną w kierunku płotu, żeby uniknąć pogoni strażnika uzbrojonego w strzelbę. Szymek wyrywa mi lornetkę i przykładając do oczu krzyczy: – Widzisz, bawili się jednak w lekarza, spłoszył ich samolot – ale ja wiedziałem już wtedy, że to nie było to, czego pragnąłby Szymek. Przez cały czas, kiedy samolot nadlatywał, ręka Weisera spoczywała w tym samym miejscu i to nie ona podniosła czerwoną sukienkę Elki. Tak, wiedziałem już wtedy, że Elka za pośrednictwem Weisera pozwala samolotom na dziwne i ekscytujące zabawy. I nie wiem, co zdziwiło mnie bardziej – czy to, że srebrzysty Ił 14 podnosił czerwoną sukienkę Elki, czy też to, że pomiędzy jej nogami było to czarne, trójkątne zjawisko, takie samo jak u mojej matki albo starszej siostry Piotra, o czym trudno było nie wiedzieć, jeśli kamienica nasza miała po jednej łazience na piętro.

Popołudniem upał zelżał trochę, a przez otwarte okna mieszkań dobiegały odgłosy domowych awantur. Wracali ostatni niedopici, którzy w drodze powrotnej zahaczyli jeszcze o bar „Liliput", położony naprzeciwko ewangelickiej kaplicy, w której miało być urządzone nowe kino. Gmina ewangelicka w naszej części miasta miała wprawdzie czynnych wyznawców, ale ich liczba topniała z roku na rok do tego stopnia, że nie mogli utrzymać swojej świątyni. Przeważnie byli to starzy gdańszczanie, nazywani przez ludność napływową Niemcami, co nie zawsze pokrywało się z prawdą. Pani Korotkowa krzyczała na swojego męża – ty łachudro, ty draniu skończony, z radia dobiegały dźwięki skocznego oberka, a wszyscy chłopcy wiedzieli już od Szymka, że Weiser chodzi z Elką na lotnisko, żeby ją macać, chociaż nie wszyscy zapewne umieliby określić, co oznacza to słowo. I kiedy Elka szła przez podwórko, któryś z nich zawołał, żeby się dała pomacać także nam, a nie tylko temu Żydkowi z pierwszego piętra. Elka podeszła do ławki, na której siedzieliśmy i jej oczy ciskały błyskawice.

– Jesteście głupi – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Głupi smarkacze i śmierdzące gnojki, wy, wy, umiecie tylko kopać piłkę i wybijać sobie zęby, nic więcej!

– Bo co – zabrzmiało zaczepnie.

– Bo nic – odparowała. – On potrafi wszystko, rozumiecie szczeniaki głupie? Wszystko, co zechce, może zrobić. Jego nawet zwierzęta słuchają!

– Ehe hę – wyśmiał ją Szymek. – To może on potrafi zatrzymać rozpędzony samochód albo samolot w powietrzu?

Ta ostatnia uwaga zabolała Elkę najbardziej, bo przyskoczyła do Szymka z pazurami i mielibyśmy nową bójkę, mielibyśmy, gdyby nie głos z pierwszego piętra. Przez otwarte okno całą scenę obserwował Weiser i gdy paznokcie Elki miały się już zatopić w twarzy i we włosach Szymka, usłyszeliśmy nagle: – Dobrze, powiedz im, żeby jutro przyszli do zoo o dziesiątej obok głównego wejścia. – Weiser zwrócił się do niej, pamiętam doskonale to – powiedz im, choć miał nas wszystkich jak na dłoni i równie dobrze mógł powiedzieć po prostu – bądźcie jutro przy wejściu do zoo o dziesiątej. Ale on wołał zwrócić się do niej i tak było także później, kiedy zapraszał nas na swoje spektakle w dolince za strzelnicą.

– Słyszeliście – powtórzyła Elka – macie być o dziesiątej przed bramą zoo, to zobaczycie – ale nie powiedziała, co zobaczymy, tylko poszła dalej, a my słuchaliśmy teraz, jak pan Korotek bije swoją żonę pasem zdjętym ze spodni i jak ona wzywa pomocy wszystkich świętych, słabo widać i bez prawdziwej wiary, bo przez otwarte okno co rusz dobiegały nas sążniste plaśnięcia i rozpaczliwe jęki. Wieczorem starzy ludzie wylegli na ławki i spoglądali w niebo, szukając zapowiadanej komety, a my graliśmy w piłkę na zeschłej trawie obok pruskich koszar. Piotr, który tego dnia był w Jelitkowie, donosił, że zupa rybna nabrała teraz fioletowego koloru i cuchnie jeszcze mocniej niż przedtem, a wstępu na plażę bronią wielkie tablice z podpisami władz wszystkich trzech miast położonych nad zatoką.

– Koniec, raz wreszcie należy z tym skończyć. Dlaczego ci chłopcy nie byli na żadnym obozie, na kolonii, hufcu pracy, dlaczego nikt nie pomyślał, żeby zająć ich czas, żeby nie pałętali się po wertepach, gdzie ciągle znajdują niewypały i amunicję. Pan za to w części jest również odpowiedzialny – głos prokuratora brzmiał teraz wysokim tembrem, a dyrektor nie poluźniał już krawata, bo był całkiem rozwiązany. – Dlaczego chłopcy nie wyjechali na wakacje, przecież pan wie – kontynuował prokurator – równie dobrze jak ja, że w tych środowiskach (akcent był na tych) rodzice z braku czasu i umiejętności pedagogicznych tracą wpływ na dorastające dzieci, i tu w tym miejscu jest wasza rola, szkoły, kolektywu, zresztą, czy ja mam was uczyć? Tylko w ubiegłym roku mieliśmy w całej Polsce kilkanaście podobnych wypadków i jestem przekonany, że do wielu z nich nie doszłoby w ogóle, gdyby istniał odpowiedni dozór również (akcent na również) w czasie wakacji!

8
{"b":"100351","o":1}