Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A czego ty właściwie chcesz – przerwał mi proboszcz Dudak – nie ma przypadków, gdzie rządzi Bóg. Czego byś chciał? Żebym ja, jego sługa, wyjawiał tobie, który jesteś prochem Jego tajemnice? Z jakich to powodów miałby On tobie wyjawiać swoje zamiary? Grzeszysz, mój synu, pychą, a ciężki to grzech, więksi od ciebie pytali, a im nie odpowiedział. Znasz księgę Hioba? Ile ty przecierpiałeś w porównaniu z nim, że śmiesz tak pytać i jeszcze unosisz się gniewem? Tu trzeba ducha pokory, mój synu, pokory i cierpliwości nam wszystkim trzeba! Ot co!

– Nie brak mi pokory, ojcze – odpowiedziałem już ciszej – dlaczego jednak niesprawiedliwy chodzi w chwale, szydząc z prawości bogobojnego!? I czy nie można tego zmienić?

– Zapłata wasza obfita będzie w niebiesiech, a do polityki nie mieszaj się!

– Piotr się nie mieszał!

– Nie tobie, synu, wyrokować o sądach pańskich, czy jeszcze masz jakieś grzechy?

– Nie mam żadnych, ojcze, przyszedłem zapytać tylko, dlaczego coraz mniej we mnie wiary.

– Zgrzeszyłeś zatem – przerwał mi znów, poruszając się na swoim siedzeniu – nie tylko pychą, ale zwątpieniem! Przestań już myśleć o swoim przyjacielu i módl się.

– Nie mogę – przetrwałem teraz ja – nie mogę, ojcze, im więcej myślę, tym mniej we mnie wiary!

– Żałuj za swoje grzechy!

– Nie mogę!

– Proś Boga o przebaczenie!

– Nie znajduję w sobie winy, ojcze!

– Szatan czyha na ciebie, synu, proś przebaczenia! – Nie mogę, nie mogę, nie mogę!

I krzycząc wybiegłem z kościoła, bo przed oczami raz jeszcze zobaczyłem scenę ze snu o pogromcy dzikich bestii na jelitkowskiej plaży.

Znów więc Weiser powrócił do mnie – między kratkami konfesjonału. Być może był to jeszcze jeden podstęp dla zmylenia uwagi, to wtargnięcie niespodziewane w najintymniejszą sferę życia, do tego jednak przyjdzie mi jeszcze wrócić. Leżałem więc na tapczanie, przebudzony po koszmarnym śnie, matka chrapała zmęczona wczorajszym praniem, a z łazienki dobiegł mnie odgłos spuszczanej wody. Pomyślałem sobie, że dzisiaj Weiser sprawdzi na pewno, jakie postępy uczyniliśmy w trudnej sztuce ogniowej i ucieszyłem się na samą myśl odwiedzenia nieczynnej cegielni.

Tymczasem. Tymczasem? Niech będzie – tymczasem drzwi gabinetu, nie wiem już po raz który otworzyły się iż wielkiej, zionącej światłem i tytoniowym dymem paszczy Lewiatana wypchnięto chudą postać Piotra. To, że tam krzyczał, wyprowadziło go z równowagi – przed nami wolałby nie przyznawać się do łez. Zachował jednak przytomność umysłu, bo kiedy mężczyzna w mundurze wywoływał Szymka, Piotr, tak abyśmy zobaczyli, uczynił dłonią gest zapalania zapałki. Znaczyło to, że w czasie przesłuchania zeznał ustaloną wersję – skrawek sukienki Elki spłonąć miał w ognisku, ku zadowoleniu tamtych trzech i pana prokuratora, czekającego na zamknięcie sprawy. Kiwnęliśmy nieznacznie głowami. Tylko gdzie leżał ten nieszczęsny skrawek, gdzie mieliśmy go znaleźć? Na pewno wyciągną mapę i każą pokazywać z dokładnością co do metra. Tak samo – gdzie było to ognisko. Tego nie ustaliliśmy, a żaden z nas niestety nie posiadał skłonności telepatycznych. Mundurowy zatrzasnął za Szymkiem drzwi i w sekretariacie, w którym policzyłem już wszystkie możliwe kombinacje klepek parkietu – wzdłuż, wszerz i po przekątnej, w sekretariacie zapanowała głucha cisza wypełniona miarowym tykaniem zegara. Bałem się zasnąć. Od czasu tamtego snu bałem się, że kiedy zamknę powieki, kiedy nie będę mógł oddalić od siebie złych myśli – tamto może pojawić się znów. Bałem się przez wszystkie następne dni, aż do końca wakacji, a teraz w sekretariacie szkoły bałem się jeszcze bardziej. Dlaczego wówczas nie powiedziałem o śnie Szymkowi albo Piotrowi? Dlaczego zataiłem ów obraz dziwnych bestii wypełzających z morza na jelitkowską plażę, dlaczego nie stanąłem jak Żółtoskrzydły i nie wyjawiłem swojej prawdy? Teraz dopiero, gdy w blasku jednej lampy palącej się przy stoliku woźnego siedzieliśmy na składanych krzesłach, i gdy Piotr z rezygnacją opuścił głowę, a ja zobaczyłem pręgi na jego dłoniach, teraz dopiero zaczynałem jaśniej rozumieć wypadek, który zdarzył się po moim śnie, kiedy strzelaliśmy ze schmeisera w dolince za strzelnicą. Ale po kolei.

O umówionej porze byliśmy naturalnie w cegielni. Weiser bez słowa wyciągnął z klaseru dwanaście zgniłozielonych Adolfów, przykleił je na ceglanej ścianie, wręczył załadowane parabellum i powiedział: – Na każdego z was po cztery, strzelacie do skutku! – Elka miała liczyć ilość zużytych łusek i uzupełniać magazynek. Pamiętam dokładnie – najlepszy okazał się Piotr, bo na trafienie czterech kanclerzy zużył tylko sześć naboi, drugi był Szymek z ośmioma łuskami, trzeci byłem ja – na czterech Adolfów potrzebowałem aż jedenastu strzałów. Od huku dzwoniło mi w uszach. – Nie najgorzej – powiedział Weiser – a ty – to było do mnie – powinieneś jeszcze poćwiczyć! – I kiedy Weiser oświadczył, że teraz pójdziemy do dolinki, bo nie zawiódł się na nas – tak to właśnie określił, kiedy szliśmy w gęstwinie paproci, pokrzyw i żarnowca, mijając zagajnik i czarne nawet w dzień świerki, zaczekałem, aż on będzie z tyłu, trochę dalej od wszystkich i wyjawiłem mój sen jak największą tajemnicę. Opowiedziałem o bestiach wypełzających z morza i o tym, jak on poskromił je, ratując nieszczęśliwych rybaków. Nie sądzę, abym wówczas chciał mu się przypochlebić, chociaż strzelałem najgorzej, nie, zresztą Weiser tego tak nie przyjął, wysłuchał mnie nie przerywając do końca i powiedział – pamiętam to doskonale: – Dobrze, nie mów o tym nikomu. – Ale nie była to groźba, i po chwili dodał: – Będziesz zmieniał plansze, to bardzo ważna robota. – A ja szedłem dalej uszczęśliwiony, bo przecież było tak, jakby specjalny fawor spłynął na mnie, mimo fatalnego strzelania.

Tak, jeśli dzisiaj piszę, że Weiser był kimś zupełnie innym, mam sporo racji, nie oznacza to jednak wcale, że nie był w tamtym czasie naszym wodzem lub po prostu generałem. Kto inny, jak nie generał wpadłby na pomysł strzelania tuż obok wojskowej strzelnicy, pod samym nosem najprawdziwszych na świecie żołnierzy? Piwnica cegielni była za mała na zabawy z automatem. Ale gdzie można było strzelać tak, aby odgłosy kanonady prędzej czy później nie ściągnęły na nas uwagi okolicznych mieszkańców lub amatorów leśnych malin? Jego pomysł był prosty – jeśli na wojskowej strzelnicy odbywały się ćwiczenia strzeleckie, to my mieliśmy odbywać nasze ćwiczenia w tym samym czasie i w pobliskim miejscu. Zaraz za wysokim wałem strzelnicy rozpoczynała się dolina, gdzie przycupnięty zagajnik, wysokie trawy i gęste partie krzewów dawały szansę w razie koniecznej ucieczki. Zresztą dolina przechodziła dalej w ciągnącą się ze dwa kilometry i porośniętą sosnowym borem rozpadlinę, na której zamknięcie żołnierze potrzebowaliby z pięćdziesięciu ludzi. Wszystko to przewidział i zaplanował szczegółowo Weiser, patrzyliśmy z podziwem, jak każe nam zajmować stanowiska, ładuje automat i czeka, kiedy z tamtej strony nasypu rozlegną się strzały. – Teraz pokażę wam – powiedział przygotowany do naciśnięcia spustu – jak trzeba to robić! – I kiedy tylko usłyszeliśmy łomocące po ścianach lasu dudnienie krótkiej serii z tamtej strony wału, Weiser przyłożył się do automatu i dał ognia taką samą krótką serią, która była jak odbicie tamtej. – Niczego się nie domyśla – powiedział – z tamtej strony brzmi to jak echo, trzeba tylko strzelać w tym samym momencie.

Na tym polegała sztuka – trzeba było za każdym razem przygotować się do strzału i oczekiwać, aż z drugiej strony wału, na prawdziwej strzelnicy kolejny żołnierz pociągnie za spust. Praktycznie strzelaliśmy więc równocześnie do tej samej darni, jaką obłożony był nasyp po obu stronach. Tylko, że tamci mieli pistolety automatyczne Kałasznikowa, a my niemiecki schmeiser odnaleziony i konserwowany przez Weisera. Najtrudniej było jednak przystosować się do rytmu tamtych. Ich serie, krótkie, złożone najczęściej z trzech sekwencji rzadko kiedy były jednakowo regularne. Tach, ta tach, ta ta tach – taka była najczęściej – jeden, dwa i trzy wystrzały w krótkich odstępach. Ale były też sekwencje inne – na przykład trzy, dwa, dwa, jeden, albo dwa, trzy, dwa, lub jeden, jeden, trzy, a potem niespodzianie jeszcze jeden.

36
{"b":"100351","o":1}