Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na czym więc skończyłem? Tak, pół godziny później mieliśmy parabellum i nasze ćwiczenia mogły się rozpoczynać. Ale – wbrew naszym intencjom – nie było nam dane tego dnia ani razu otworzyć instrukcji strzeleckiej, ani też ćwiczyć składania się do strzału, czy zgrywania szczerbinki z muszką. Parę minut po piątej, kiedy zamierzaliśmy wyjść w stronę Bukowej Górki, z okna na drugim piętrze wstrzymał nas głos matki Piotra: – A wy chłopcy, dokąd? Wracać do domu, umyć się i przebrać, o szóstej jest nabożeństwo, zapomnieliście? – Nie było rady, trzeba było posłuchać matki Piotra, bo wiadomo, że mówiła jako matka nas wszystkich. Tak, przecież istniało i istnieje coś takiego jak międzynarodówka wszystkich matek pod słońcem, tak samo jak międzynarodówka ojców upijających się w dzień wypłaty. Nie będę szczegółowo mówił o nabożeństwie proboszcza Dudaka. Wszystko na tym świecie wydaje się mieć swój pierwowzór i proboszcz wystąpił tego dnia jako lustrzane odbicie Jego Eminencji biskupa. Kiedy zakończyły się modlitwy i śpiewy i kiedy wybrzmiał już ostatni ton starej fisharmonii zmieszany z ochrypłym falsetem organisty, wychodziliśmy z kościoła, gromadząc się na piaszczystej drodze wybiegającej tu prosto z lasu. Z tłumu podeszła do nas Elka.

– I co – zapytała – jak się bawicie?

Nie wiadomo, co miała na myśli – nasze ćwiczenia z pistoletem, które nie odbyły się ani razu, czy nabożeństwo przed chwilą zakończone.

– A co chciałaś?

– Mam coś dla was – uśmiechnęła się przebiegle.

– Jak masz to dawaj i ulatniaj się, nie mamy czasu – z nonszalancją odpowiedział Piotr.

Elka śmiała się teraz, ukazując rzędy lśniąco białych wiewiórczych zębów.

– Ale z was gamonie! Mam wiadomość!

– Od Weisera? – Skinęła głową. – Bądźcie jutro

0 piątej w dolince za strzelnicą, a to przynieście ze sobą – i zrobiła z palców coś w kształcie pistoletu – jasne?

Wszystko było wtedy jasne, poza tym, co pokaże nam Weiser albo co każe nam robić. Wiedzieliśmy tylko, że pierwszy miesiąc wakacji mamy już za sobą i nikt nie przypuszczał nawet, że dc końca naszej znajomości pozostało już niewiele więcej dni.

Następnego dnia na cmentarzu nie zastaliśmy Żółtoskrzydłego. – Poszedł gdzieś – albo go złapali – ale nie tutaj, bo nie ma żadnych śladów – wymieniliśmy uwagi. – No to do roboty – zakomenderował Szymek i w chwilę później słyszeć można było ściśle fachowe uwagi. Jak stoisz, nie tak. Wyżej ręka. Bez podpórki, mówię bez podpórki! Teraz szczerbinka i muszka, spust, dobrze, jeszcze raz, za długo celujesz, trzeba naciskać od razu, jak się zobaczy cel na linii strzału, o tak, dobrze. Teraz ja! Słońce dawno minęło swój najwyższy punkt, a my bez ustanku powtarzaliśmy te same czynności, do znudzenia przybierając prawidłową postawę, składając się do strzału i naciskając nieruchomy spust zdezelowanej parabelki. Co pewien czas Szymek stawał na szczycie krypty i lustrował teren francuską lornetką, bo przecież wszystko, co, robiliśmy, to była konspiracja i przygotowanie do prawdziwej walki. Dalej ćwiczyliśmy strzał z przyklęku, z biodra i na leżąco, dokładnie tak, jak pouczała przedwojenna instrukcja. – Teraz moglibyśmy rabować bank – oświadczył Piotr – żeby tylko mieć prawdziwy pistolet. – Szymek był innego zdania – partyzanci ani powstańcy nie rabują banków, a ja przypomniałem im film, w którym konspiratorzy opróżniają pancerne kasy z bronią w ręku, zdobywając pieniądze dla organizacji. – Tylko że wtedy była okupacja i wszystko zabierało się Niemcom, a teraz – nie dał za wygraną Szymek – teraz co? – Jego pytanie pozostało bez odpowiedzi. Ostatecznie decydować mógł Weiser i jemu pozostawiliśmy pomysły na przyszłość. Po obiedzie znów przyszliśmy na cmentarz, bo do godziny piątej pozostawało sporo jeszcze czasu. Lecz niedługo ćwiczyliśmy. Nasypem kolejowym w stronę Brętowa szedł M-ski, bez siatki na motyle ani bez pudła na rośliny i trawy. – Gdyby nie brak jego stałych atrybutów, nie poszlibyśmy za nim, ale puste ręce d szybki krok zaintrygowały nas bardzo. M-ski szedł nasypem aż do zerwanego mostu tam, gdzie umarła linia kolejowa krzyżuje się z rębiechowską szosą. Kiedy przeciął asfaltową nawierzchnię, nie wszedł z powrotem na wysoki w tym miejscu nasyp, lecz posuwał się dalej ścieżką biegnącą w połowie jego wysokości. Doszedł wreszcie do miejsca, gdzie Strzyża przepływa pod kolejowym wałem wąskim tunelem i ruszył w górę potoku, nie oglądając się za siebie. – O – wskazał ręką Szymek – ktoś na niego czeka! – W istocie, jakieś trzysta metrów dalej, na małej polance, wśród gęstwiny leszczyn i olch porastających brzegi potoku M-ski zatrzymał się obok jakiejś postaci. Podeszliśmy bliżej, czołgając się na brzuchach ostatnie dwadzieścia metrów. M-ski siedział już na trawie obok ciemnowłosej kobiety, która wyglądała na gospodynię, oderwaną przed chwilą od gotowania czy prasowania. Ręka nauczyciela wpełzła pod jej fartuch.

– Nie – mówiła kobieta – teraz nie, mówiłam ci, żebyś już więcej nie przychodził tutaj! Musimy spotykać się gdzie indziej!

– To czemu przyszłaś sama? – M-ski zdjął już fartuch, a jego ręka gładziła udo kobiety jak samochodowa wycieraczka na deszczu, tam i z powrotem. – Jeszcze raz – prosił ją – jeszcze jeden raz.

– Och nie, nie – powiedziała pani, ale rozpięła M-skiemu spodnie. – Tak jak zawsze – zapytała go nieco ciszej.

– Tak jak zawsze – odpowiedział M-ski i wtedy pani wstała i M-ski też wstał, pani zdjęła swoją sukienkę, M-ski śmieszne białe kalesony, które miał pod spodniami i pani uderzyła Męskiego z całej siły w twarz, raz i drugi, na odlew.

– Och – usłyszeliśmy jęk – jeszcze! – Pani biła teraz M-skiego po twarzy bez ustanku, a my widzieliśmy, jak jego nakrapiane pieprzykami plecy wznosiły się i opadały przy następnych uderzeniach. – Jeszcze, jeszcze trochę – wysapał M-ski, więc pani zmieniła rękę i dalej waliła nauczyciela po twarzy. Nagle M-ski stanął wyprostowany jak struna, jego ciałem wstrząsnął dreszcz i zobaczyliśmy, jak zadrżały mu pośladki. – Och – westchnął nauczyciel.

– Już – powiedziała pani i założyła sukienkę, na nią fartuch, a M-ski nadal stojąc wciągał opuszczone kalesony i spodnie, z których wyjął następnie zwinięty banknot i wręczył go pani, jak wręcza się kolejowy bilet konduktorowi.

– Następnym razem – powiedziała pani – nie szukaj mnie tu.

– A gdzie? – spytał łagodnie M-ski.

– Tam, gdzie poprzednim razem.

– Dobrze, ale przyjdziesz?

– Przyjdę, przyjdę – odpowiedziała pani i ruszyła w górę potoku, skąd widocznie nadeszła, M-ski zaś poprawiwszy spodnie i koszulę, bez pożegnania udał się w powrotną drogę.

– To ci heca – mówił Szymek, gdy szybko zdążaliśmy w stronę Brętowa – czy on nie mógł macać jej normalnie? Coś mi się nie zgadza, przecież on nawet nie położył się na niej!

– Położył, czy nie – oburzył się Piotr – to przecież świństwo!

– Gadanie – ciągnął Szymek – jakbyście widzieli, co siostra Janka wyprawiała ze swoim chłopakiem u nas na strychu, dopiero mielibyście pojęcie, jak robi się to naprawdę!!!

– A dlaczego nie poszli do lasu – zapytałem – tylko robili to na strychu?

– Zima była, kapuściany głąbie! – Szymek trącił mnie w bok. – A teraz lećmy, bo niedługo piąta!

Biegliśmy w górę morenowego wzgórza na skos i tylko wysokie kępy trawy sięgającej do kolan hamowały nasz pęd. Po lewej stronie, daleko w dole majaczyły zarysy wojskowej strzelnicy, po prawej, za ścianą lasu widniało jeszcze dalsze i niebieskie jak na obrazku morze. – Słychać was jak stado słoni – złościła się Elka na przywitanie – czekamy już od kwadransa! – Nikt jednak nie wyjaśnił, co było przyczyną naszego spóźnienia. – A teraz – powiedziała Elka – teraz zobaczycie coś, co powinno was nauczyć szacunku! – Dla kogo albo dla czego? Nie, tego Elka nie określiła, powiedziała tak właśnie – nauczyć szacunku! – nie wyjaśniając niczego więcej. Weiser pokręcił korbką prądnicy i wówczas leżąc na skraju dolinki zobaczyliśmy pierwszy wybuch, o którym napisałem już, że przypominał obłok w kształcie pionowo wirującego słupa w błękitnym kolorze. Tak, to była pierwsza eksplozja Weisera, jaką nam zaprezentował w dolince za strzelnicą. Gdy spieszyliśmy na spotkanie w umówionym miejscu, ani przez myśl nam nie przeszło przypuszczać coś takiego. Ostatecznie byliśmy przygotowani na egzamin strzelecki, tymczasem Weiser zaskoczył nas znowu czymś olśniewająco nieoczekiwanym. Gdy zaś założył następny ładunek i powietrze znów rozdarł huk eksplozji, a w górę zawirował obłok dwukolorowy, i gdy po kilku chwilach zniknął, rozpływając się jak poranna mgła, gotowi byliśmy złożyć przed Weiserem nie jedną, ale dziesięć przysiąg na cokolwiek by zażądał i zrobić wszystko, co by zechciał. Ale on nie spieszył się wcale i nie żądał na razie niczego, Elka zabrała nam instrukcją i zdezelowane parabellum i to było wszystko, oprócz terminu jutrzejszego spotkania, które miało się odbyć w cegielni wczesnym popołudniem. Staliśmy dosyć niepewnie, czekając, co będzie dalej.

34
{"b":"100351","o":1}