Mieliśmy zatem instrukcję, parabellum bez magazynka oraz iglicy, a także wiele dobrych chęci i jeszcze: lepszych domysłów. Weiser przestał być cudotwórcą. Z lekkomyślnością i swobodą typową dla młodego wieku nasze myśli o nim przesunęły się bardziej w kierunku Robin Hooda czy majora Hubala, niż w stronę chaldejskiego maga lub jarmarcznego sztukmistrza i nie było na to rady.
Ćwiczenia jednak zostały opóźnione. Następnego dnia rozpoczynał się bowiem tydzień modlitw w intencji rolników – bo tak nazywały się nabożeństwa o przywrócenie ładu w naturze, czyli o deszcz. Najpierw we wszystkich domach matki pilnowały mycia i ubrania swoich dzieci. Później mężowie zakładali białe koszule, a niektórzy, nie bacząc na upał, wiązali jeszcze krawaty i przywdziewała czarne, odświętne garnitury. Na koniec, skropieni wodą kolońską, która przy trzydziestu dwóch stopniach i tak nie zabijała zapachu potu, wyprowadzili swoje rodziny na ulicę i pieszo albo tramwajem wszyscy wierni zmierzali w kierunku oliwskiej katedry. Obecność na pierwszym, uroczystym nabożeństwie zapowiedział biskup i wszyscy byli ciekawi, w jakich słowach zwróci się do umęczonego ludu. Następne nabożeństwa miały się odbywać w poszczególnych parafiach, codziennie o godzinie osiemnastej. Tyle dowiedziałem się od matki, przejętej tym od samego rana. Nie pozwoliła mi nawet oddalać się dłużej niż na pół godziny, pewnie w obawie, żebym nigdzie się nie zapodział. Zanim weszliśmy do katedry, usłyszałem suplikacje śpiewane tysiącem głosów. A później, gdy byłem już w jej długim i wąskim jak łódź wikingów wnętrzu, śpiewy, modlitwy, huk organów, zapach ludzkiego potu, wody kolońskiej i wypalonego kadzidła zmieszały się w jedno potężne błaganie o deszcz i odwrócenie nieurodzaju na polach i w zatoce. Delegacja rolników i rybaków klęczała w pierwszym rzędzie. Wszystkie oczy zwrócone były na nich, jakby to ich modlitwy miały największą moc.
– W czasach pogańskich – mówił biskup tonący gdzieś daleko w złotych girlandach ambony – gdy przychodziła susza, nasi przodkowie składali krwawą ofiarę w celu przebłagania swoich bóstw i wyproszenia deszczu! Ale my, na których Bóg przelał swą miłość i łaskę w, osobie Maryi i Jej Syna, my, którzy wyznajemy Ewangelię, wolni jesteśmy od zabobonu i fałszywej wiary. Chrystus, który za nas przelał krew, złożył ofiarę największą i ostateczną, ten Chrystus wysłucha naszych pokornych próśb w intencji rolników, rybaków i nas wszystkich!!! – Zahuczały organy. „Święty Boże, święty, mocny, święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami" – wyrwało się z tysięcy gardeł. Śpiewali wszyscy i jestem pewien, że biskupi, prałaci i wielmoże z wielkich portretów, jakie wisiały na ścianach, śpiewali wtedy razem z nami. – Umiłowani w Chrystusie Panu – ciągnął biskup – grzech często sprowadza nas na złą drogę i odwodzi od Boga. A wtedy Bóg doświadcza nas, abyśmy opamiętali się, powrócili na drogę cnoty i łaski, abyśmy odrzucili fałszywych proroków i wszelkie pokusy!!! – „Od głodu, wojny i niespodziewanej śmierci wybaw nas, Panie" – zabrzmiało pod wysokimi, jak niebo sklepieniami. – Teraz – mówił biskup – zastanówmy się wspólnie, ile zła, grzechu i nieprawości gościła w naszych sercach i jak bardzo rozgniewało to Pana, który nas doświadcza! Ilu z was stało się wyznawcami mamony, rozpusty, fałszywych bożków, ilu z was w swej zatwardziałości i głupocie odrzuciło wiarę i Boga dla łatwiejszego – jak mniemali zapewne życia? Ilu z was – pytam?!?!?!?- W katedrze zaległa głucha cisza. Opuszczone głowy pokornie przyjmowały gorzkie słowa pasterza. – Odpowiem – wielu z was, moi mili, wielu z was zgrzeszyło przeciw przykazaniom Pańskim, wielu z was na złą zeszło drogę! Dlatego prośmy, ze skruchą w sercach, czyniąc pokutę, prośmy Maryję, aby wyjednała nam przebaczenie u Syna i Ojca, prośmy o zesłanie obfitych łask niebieskich – których, jeśli nie zabraknie – i ziemskich braknąć nie będzie, amen.
Po słowach pasterza jeszcze mocniej, ze zdwojoną siłą zabrzmiały organy, a świątynia wypełniła się po brzegi błagalnym „Słuchaj Je-zu, jak cię bła-ga lud, słu-chaj, słu-chaj, uczyń z nami cud!" Ludzie ukradkiem ocierali łzy, a ja patrzyłem do tyłu, gdzie anioły z krzywymi jak szable trąbami, gdzie wielkie obracające się gwiazdy, gdzie pucołowate jak amorki twarze dęły w piszczałki, dmuchały w dmuchawy, dzwoniły w dzwonki, brzęczały w trójkąty i blachy, gdzie wszystko to złote, srebrne, marmurowe i drewniane brzmiało, ruszało się i grało na chwałę wieczną.
Wieczorem nad miastem przeciągnęła burza, pierwsza tego lata i wszyscy ludzie upatrywali w tym znaku bożego, jak też szczególnej świętości Jego Eminencji biskupa. – Gdyby nie on – mówiono – nie spadłaby ani kropla deszczu. – Ale ulewa nie trwała nawet pół godziny i zaraz po niej niebo wypogodziło się i wszystka trwało jak poprzednio – cuchnąca zupa rybna w zatoce, duchota w powietrzu i susza w ziemi. Następnego dnia rano stałem w sklepie Cyrsona, gdzie matka posłała mnie po kartofle i słuchałem, co mówią kobiety
z kolejki.
– Tak, tak, moja złota – dowodziła jedna – gdyby tak wszyscy przystąpili do sakramentów, padałoby przez trzy dni i noce.
– A bo to można ludziom wierzyć? Do kościoła jeden z drugim chodzi, niby to nawet modli się do Najświętszej Panienki – zaperzyła się druga – a w domu i w pracy o wszystkim zapomina. Po wypłacie upije się jak świnia, a gdy sekretarz zapyta o przekonania, zaraz odpowie, że tylko w Marksa wierzy, bo to niby dla robotników pewniejsza wiara niż Ewangelia!
– I to ma być katolik? – wtrąciła się trzecia kobieta – gdybym z takim znalazła się w niebie – niedoczekanie!!!
– Zobaczycie, że podrożeje mąka, jajka i kartofle – dowodziła pierwsza – na taką suszę nic nie poradzi!
– Jeszcze z tego wojna będzie – przestraszyła się druga – jak ceny idą w górę, to na pewno będzie wojna.
A ja nie słuchałem już dalej tych wynurzeń, bo pomyślałem zaraz, że w katedrze zamiast biskupa w złotych girlandach ambony powinien stać Źółtoskrzydły i zamiast słów nadziei i miłości lepiej by było, żeby wierni wysłuchali strasznych przepowiedni szaleńca. Gdyby biskup, jak Żółtoskrzydły, rozpostarł przed, zgromadzonymi groźny obraz zniszczenia i gniewu pańskiego, gdyby jak on mówił o krwi, trupach i karze za niewierność -myślałem – na pewno więcej ludzi padłoby na kolana i bijąc się w piersi wyznałoby „moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina!!!" Tylko w czyim imieniu mówił biskup, a w czyim Żółtoskrzydły? Zamiast odpowiadać, opowiem, co było dalej.
Poprzedniego dnia Piotr schował parabellum w swojej piwnicy, a klucz od kłódki położył na komodzie w przedpokoju mieszkania. Pech chciał, że jego ojciec, wychodząc do pracy, zabrał klucz ze sobą, najwyraźniej przez pomyłkę. I teraz musieliśmy czekać na powrót taty, nudząc się przeokropnie w wysuszonym na wiór ogródku koło domu. Gdzieś koło drugiej zobaczyłem panią Korotkową z koszem pełnym bielizny. – Ojej – mówiła – co teraz będzie, skaranie boskie z chłopami – tu postawiła kosz na ziemię, wydobyła zza pazuchy drewniane klamerki i wieszała majtki, koszule i ścierki na sznurze. – Skaranie boskie – powtarzała – znowu uchleje się jak wieprz i nie przyniesie wypłaty! – I nagle, po raz pierwszy poczuliśmy solidarność z panią Korotkową i ze wszystkimi matkami i żonami naszej kamienicy, bo przecież to był dzień wypłaty!
– Nie wróci o czwartej – zauważył Piotr – a jak zgubi klucz? Poprzednim razem – wyjaśnił – zgubił cały portfel i dokumenty!
– A drugiego nie macie? – zapytał Szymek.
– Jakbyśmy mieli drugi klucz do piwnicy, barania głowo – żachnął się Piotr – to siedziałbyś tutaj od rana?
Nie trzeba było nic mówić, wiedzieliśmy, że ojciec Piotra, podobnie jak mój, czy pan Korotek wrócić może do domu równie dobrze o szóstej, co dwunastej w nocy.
– Cały dzień zmarnowany – powiedziałem – to co robimy?
Z nieoczekiwaną pomocą przyszła nam pani Korotkową. Wracając z pustym koszem, zatrzymała się obok nas i zagadnęła:
– Co tu robicie, chłopcy?