Która to mogła być godzina? Która godzina na zegarze i która godzina śledztwa? Kiedy Piotr ślęczał jeszcze za drzwiami dyrektorskiego gabinetu, a ja przypominałem sobie smak orzeźwiającej oranżady, którą piliśmy w krypcie niczym ambrozję, wtedy właśnie zaczął bić zegar ścienny, obwieszczając, że wszystko przemija, jak czas odmierzany blaszanym mechanizmem. Zbyt jednak byłem spragniony, głodny i wystraszony, by patrzeć, którą godzinę pokazują wskazówki. Ostatecznie nie to było ważne, mrok, jaki panował za oknami, mówił, że jest już bardzo późno. Tak właśnie pomyślałem – jest już bardzo późno, a tamci trzej muszą być zmęczeni. I choćby nie wiem, co mówili, niedługo zakończą śledztwo. Nawet jeśli nie osiągną swojego celu, jeśli obraz wydarzeń, jaki usiłowali skonstruować, nie będzie wystarczający, nawet wtedy przełożą przesłuchanie na dzień następny. A jutro jest przecież niedziela, więc właściwie nie na dzień następny, tylko na poniedziałek. Jasne, że nie zamkną nas tutaj, tylko wypuszczą do domu, a wtedy… Wtedy porozumiemy się co do ostatniego szczegółu, ustalimy dokładnie, gdzie spaliliśmy strzęp czerwonej sukienki, jaki pozostał po Elce. I chociaż Elka ani Weiser nie zostali rozszarpani niewypałem, uczynimy tak dla świętego spokoju. Wszyscy będą zadowoleni – dyrektor, człowiek w mundurze, M-ski, zadowolony będzie prokurator, a przede wszystkim Weiser, który na pewno śledzi nasze wybiegi z uznaniem. Nagle pod przymkniętymi powiekami zobaczyłem, jak mruga na mnie trójkątnego Boga, majaczące w chmurach. Było to jak na obrazku, który pokazywał proboszcz Dudak. – Pamiętajcie – mówił unosząc palec do góry – ono wszystkim wie i wszystko widzi, gdy okłamujecie rodziców, gdy zabieracie koledze ołówek albo gdy nie przeżegnacie się, przechodząc obok krzyża czy kapliczki. Niczego nie zapomina, o wszystkim pamięta, o każdym grzechu i szlachetnym postępku. A gdy wasze dusze staną przed Jego obliczem, przypomni wam to, co robiliście na ziemi. – Tak, proboszcz Dudak miał niewątpliwie talent pedagogiczny, bo często, kiedy w drobnej sprawie okłamałem matkę albo zatrzymałem sobie resztę z zakupów, trójkątne oko nie dawało mi spokoju. A teraz przypomniałem sobie o jego istnieniu jeszcze mocniej, bo to nie było małe kłamstewko, to był cały system zbudowany przez nas, cały gmach kłamstwa na użytek, no właśnie – na czyj użytek – tego nie byłem pewien i to nie dawało mi spokoju. Dla kogo było to kłamstwo? Dla tamtych, siedzących za drzwiami z pikowaną ceratą? Dla nas samych? Czy dla Weisera, który kazał nam przysiąc, że nigdy o niczym i nikomu nie powiemy? Ale jeśli tak było, jeśli to kłamstwo powstało przede wszystkim dla Weisera, to co z trójkątnym okiem, patrzącym na każdy gest i słuchającym każdego słowa ze swojej niebieskiej wysokości? Po czyjej stronie jest w takim razie Pan Bóg? – myślałem. Jeśli, po naszej, a przede wszystkim Weisera, to powinien nas z tego rozgrzeszyć. A jeśli jednak po tamtej? Jeśli jednak Weiser związał nas przysięgą podstępnie? I teraz przeraziłem się nie na żarty, bo po raz pierwszy wydało mi się, że Weiser mógłby być siłą nieczystą, która omotawszy nas siecią pokus, wystawiła na próbę.
Zaraz też wspomniałem, co proboszcz Dudak opowiadał o szatanie. – On nie zawsze wygląda groźnie. Czasem kolega powie ci, żebyś nie szedł do kościoła i jest to podszept szatana, który zamiast obowiązku łudzi cię obrazem fałszywych przyjemności. Czasami, zamiast pomagać rodzicom, idziesz na plażę, bo jakiś głos podpowiedział ci, że to jest ciekawsze. Tak – proboszcz dramatycznie zawieszał głos jak w czasie kazania – w ten sposób diabeł kusi nawet dzieci, ale pamiętajcie, moi mili, że nic nie ukryje się przed obliczem Boga, a kara za grzechy może być straszna. Popatrzcie tylko – proboszcz zaczynał prawie krzyczeć, wyciągając następny obrazek – jakie męki spotkać mogą grzeszników, którzy nie posłuchali głosu sprawiedliwości, którzy nie opamiętali się na czas, popatrzcie tylko, jak będą cierpieć i to nie przez sto, dwieście, czy pięćset lat, ale przez całą wieczność!!! – I przed naszymi oczami ukazywał się wyobrażony ręką artysty obraz piekielnych czeluści, do których kosmate diabły wrzucały nagich potępieńców. Ich ciała spadające w dół, poskręcane, kłute widłami, szarpane szponami, lizane były płomieniami ognia, który dochodził tutaj z samego dna piekieł. Gdy proboszcz schował reprodukcję, nie mieliśmy wątpliwości, że piekło wygląda tak naprawdę. Tymczasem siedząc obok Szymka na składanym krześle, wciąż nie byłem pewien, czy nasze kłamstwa nie zostaną nam wypomniane przez trójkątne oko, kiedy przyjdzie nam stanąć przed nim sam na sam i kiedy niczego już nie będzie można ukryć, tak jak przed M-skim lub człowiekiem w mundurze.
Dzisiaj wiem, że rozmyślania te miały wszelkie znamiona załamania i od tej chwili śledztwo stało się dla mnie jeszcze większą udręką. Zastanawiałem się, czy nie wyjawić wydarzeń ostatniego dnia nad Strzyżą. Cóż z tego, że nie uwierzyliby, cóż stąd – myślałem – że nie daliby wiary? Ostatecznie była to sprawa Weisera i Elki, niczyja inna. A prawda zostałaby ocalona, prawda, której i tak nikt nie chciałby przyjąć. Ostatecznie nie musiałem wyjawić wszystkich tajemnic Weisera, – do których zostaliśmy dopuszczeni. Wystarczyło po kolei opowiedzieć, minuta po minucie, co robił Weiser i Elka, kiedy staliśmy w wodzie po kostki, w pełnym słońcu, i kiedy Weiser powiedział, żebyśmy teraz na nich poczekali. A może Weiser miał na myśli jakieś inne czekanie, zupełnie różne od tego, gdy czeka się na przyjazd pociągu albo otwarcie sklepu lub rozpoczęcie wakacji? Tego wiedzieć nie mogłem. Z gabinetu, mimo zamkniętych drzwi, doszedł nas krzyk M-skiego, a w chwilę później Piotra. Musieli zastosować wobec niego coś ekstra, może było to wyciskanie słonia połączone ze skubaniem gęsi, a może zrobili mu coś zupełnie innego, czego nawet nie można się było spodziewać? Szymek poruszył się na krześle, a ja poczułem, jak noga cierpnie mi jeszcze bardziej. Nie wiem dlaczego, przypomniałem sobie tę samą pieśń, którą śpiewaliśmy tego roku na Boże Ciało, postępując za proboszczem Dudakiem i monstrancją – „Witaj Je-e-zu, Sy-nu Ma-ry-i, Tyś jest Bóg praw-dzi-wy w świe-tej Hos-ty-iii". I nawet nie jej słowa, do których nie przywiązywałem wówczas specjalnej wagi, tylko melodia, powolna i dostojna melodia ciągnąca się wąską strużką pamięci niczym smuga kadzidlanego dymu, ta nostalgiczna melodia podziałała na mnie kojąco. Co było dalej?
Do godziny szóstej mieliśmy jeszcze mnóstwo czasu. Żółtoskrzydły został zaopatrzony, a towarzystwo nie było mu potrzebne. Z nudów rodziły się w naszych głowach najdziwniejsze pomysły, wszystkie oczywiście dotyczące Weisera. Co nam pokaże? A może – co z nami zrobi? Może nauczy nas latać nad ziemią, a może zmieni motyla w żabę albo na odwrót? A gdyby tak zapytać go, po co tańczył w piwnicy nieczynnej cegielni? Piotr zgodził się, że byłoby to ciekawe, ale czy nie lepiej poprosić go o jeszcze jeden zardzewiały schmeiser? Jeśli zna cały las aż do Oliwy albo jeszcze dalej, niejedno mógł wygrzebać w poniemieckich okopach. A może Weiser zechce rozegrać z nami prawdziwą wojenną grę? Po co przypatrywałby się naszym zabawom wtedy, na brętowskim cmentarzu? Już po obiedzie, siedząc na spróchniałej ławce pomiędzy sznurami z bielizną, przypominaliśmy sobie każdy jego gest i każde słowo. Dlaczego nie chodził z nami na religię? Po co mu Elka? Kto go nauczył poskramiania zwierząt? Nasze rozważania przerwała na chwilę pani Korotkowa, która przez okno wyrzucała jak popadnie rzeczy swojego męża. – Draniu jeden, pijaku – krzyczała – wynoś mi się zaraz i nie wracaj więcej! Żeby cię oczy moje nie widziały, żeby cię uszy moje nie słyszały! – Na ziemi wylądowała już koszula, para spodni, buty i nagle z klatki schodowej wyszedł pan Korotek. Chwiejnym krokiem podszedł do kupki swoich rzeczy i jak gdyby nic zaczął się ubierać, bo gniew żony wyrzucił go z mieszkania w samych spodenkach i boso. – Hej – krzyknął w górę – a skarpetki to pies? – Pani Korotkowa nie znała litości, bo zatrzasnęła okno, a my (patrzyliśmy jak pan Korotek, siedząc teraz na ziemi, wkłada buty na bose stopy i jak prawa noga myli mu się z lewym butem i odwrotnie. Wreszcie, gdy dopasował już obuwie, opuścił podwórko marynarskim krokiem, śpiewając wcale nieźle – „Adieu, moja droga kochanko, adieu, moja droga Mulatko!!!" Pani Korotkowa nie była jednak Mulatką i widocznie jej mąż śpiewał tak sobie, dla podniesienia na duchu. Dobrze – ale gdzie Weiser nauczył się grać w piłkę – i to aż tak? – nasza rozmowa biegła tym samym tropem. Skoro w meczu z wojskowymi pokazał taką klasę, to czemu nigdy wcześniej nie widzieliśmy w nim piłkarza, dlaczego stał zawsze na uboczu, gdy nauczyciel wuefu dzielił klasę na dwie drużyny i kazał nam grać? Jaki miał cel w ukrywaniu swoich umiejętności? A na dodatek czy potrafił coś jeszcze, coś, o czym nawet nie mogliśmy mieć pojęcia? Od takich pytań przechodziły ciarki, ale tym chętniej były zadawane.