Napisałem – odziedziczyło, czy to źle? Nie napisałbym tak, gdyby to wszystko składało się na książkę o Weiserze, a skoro na książkę, to znaczy do wydawnictwa, tam zaraz podkreślają takie wyrazy i pytają – jak to – odziedziczyło?! Hans Jürgen, Hupka, Gonschorek, Czaja, oni czekają na takie sformułowania i zacierają ręce. – To nasze – powiadają – to wszystko nasze, niemieckie i zaraz odpowiedzialny redaktor wykreśla takie słowo, po cóż lać odwetowcom wodę na ich młyn? I widzę już, jak na moim manuskrypcie ręka redaktora pisze uwagę: Zastąpić innym sformułowaniem. A za naszymi plecami co sześć minut przejeżdżał niebiesko-żółty wąż kolejki, której wagony w naszym pięknym piastowskim mieście znalazły się dzięki braterstwu broni bohaterskiej armii polskiej i niezwyciężonej armii radzieckiej, które we wspólnym szturmie zgniotły berlińską bestię. No tak, przeholowałem trochę, dzisiaj żaden redaktor tak by już nie napisał, a w miejsce skreślonego „odziedziczyło" znalazłbym – „otrzymało jako reparacje wojenne". Tylko że nie składam książki o Weiserze. „Żyję po to, żeby pisać i uważam, że bez względu na okoliczności, trzeba poświęcić życie wyjaśnianiu zarówno chaosu jak i ładu". Nie pamiętam już, kto to powiedział. I chociaż pierwsza część tego zdania trąci szmirą, i chociaż wcale nie żyję dla pisania, to druga część jest jakby ważniejsza teraz, kiedy zapełniam linijki w nadziei, że wreszcie zrozumiem, czego zrozumieć nie mogą, że wreszcie ujrzę, czego wcześniej nie zauważyłem. Że oddzielę ład od chaosu albo w chaosie objawi się jakiś inny, zupełnie nieznany ład… Tak, o to właśnie chodzi. Dlatego tyle jest w tym poplątanych nitek. Dlatego też nie zmienię napisanego już wyrazu na żaden inny, nawet lepiej brzmiący.
Czy nasze wystawanie na moście i skoki spadochroniarzy miały jakiś związek z Weiserem? I tak, i nie. Jeśli wspominam tę chwilę gorącego lata, to przede wszystkim dlatego, że powróciłem do niej kiedyś w mojej rozmowie z Piotrem. Co roku przychodzę do niego na cmentarz i kiedy odejdą już wszyscy ludzie, wszyscy dorośli ludzie, którzy wierzą w Boga, ale nie wierzą w duchy, kiedy pozostawią na mogiłach kwiaty, wieńce, czarne chorągiewki i zapalone świece, wtedy ja siadam na kamiennej płycie i rozmawiam z Piotrem, czasem nawet kłócimy się o mało istotne szczegóły, zupełnie tak, jakbyśmy chodzili jeszcze do tej samej szkoły w Górnym Wrzeszczu. Któregoś roku przysiadłem na samym rogu płyty, odgarnąłem zeschnięte liście, a Piotr pyta mnie od razu:
– No i co nowego w mieście?
A ja odpowiadam mu, że właściwie to nic szczególnego, tylko z komunikacją duże kłopoty.
– Jakie kłopoty?
– No tak, przecież ty się stąd nie ruszasz – mówię Piotrowi pojednawczo – kolejkę wymieniają.
– Jak to wymieniają?
– Ano wymieniają – odpowiadam – stary tabor, ten z berlińskiego metra, na złom pójdzie, a w jego miejsce kursować będzie nowy, taki jak w całej Polsce, pod Warszawą, Łodzią, czy Krakowem, też elektryczna kolejka, tylko, że na trzy tysiące woltów, a tamta była na dziewięćset. – Dziewięćset – mówi z niedowierzaniem Piotr – ta kolejka nie była na dziewięćset woltów tylko na osiemset. -Nie – mówię Piotrowi – źle pamiętasz – na pewno nie na osiemset, tylko na dziewięćset woltów! – Na osiemset – Piotr – na dziewięćset – ja – na pewno na osiemset – znów Piotr – nie, na pewno na dziewięćset – znowu ja – przecież wymieniają całą trakcję, żeby połączyć ten odcinek bezpośrednio do Bydgoszczy, na co Piotr – to nie jest argument, tak czy tak muszą przerobić trakcję, ale mówię ci, że ta stara była na osiemset! I tak kłócimy się jak dwójka dobrych przyjaciół, a ostatnie składy starej kolejki elektrycznej kursują jeszcze pomiędzy Gdańskiem i Wejherowem w nieregularnych odstępach czasu, bo roboty trwają nawet w takie jak teraz, świąteczne dni. A gdy schodziłem już krętą alejką cmentarza w dół w coraz większej powodzi świateł, w zapachu tysięcy świec, przypominałem sobie ten dzień, kiedy staliśmy oparci o żelazną poręcz mostu, śledząc ćwiczenia spadochroniarzy, gdy już prawie zapomnieliśmy o Weiserze, a za naszymi plecami przemykały żółto-niebieskie wagony kolejki elektrycznej berlińskiego metra. Pamięć Piotra okazała się lepsza, tamta kolejka rzeczywiście miała trakcję ośmiuset woltów.
Tymczasem kukuruźnik wylądował na murawie po raz ostatni, spadochroniarze zniknęli w czeluściach hangaru, a lornetka spod Verdun powędrowała z rąk Piotra prosto do skórzanego futerału. Szymek strzyknął fontanną śliny w dół. – Nic tu po nas – powiedział zdecydowanie – wracamy. I znów rozmowa zeszła na Weisera. Tylko p czym i w jaki sposób rozmawialiśmy? Nie pamiętam już. Ale na pewno o nim, już tylko o nim, namiętnie i gorąco toczyliśmy spory, w jaki sposób go podejść, jak go zaskoczyć, jak zaproponować mu,, żeby coś z nami zrobił.
Minęły jeszcze dwa dni, straszliwie nudne i bezowocne. Weiser za każdym razem wymykał się naszej czujności, raz zniknął gdzieś w okolicy kościoła Zmartwychwstańców, a drugim razem straciliśmy go z oczu na wysokości Bukowej Górki. Wówczas postanowiliśmy czatować na niego przy starym nasypie, bo jeśli prawdą było, że chodzi z Elką aż za Brętowo, to musiał spory kawałek drogi przejść właśnie tędy. Od rana siedzieliśmy na cmentarzu, w miejscu, gdzie przylega on jednym ze swoich rogów do dawnej linii kolejowej. Dzisiaj, gdy usiłuję odtworzyć przebieg tamtego dnia, wiele pozostaje białych plam, z kartograficzną jednak dokładnością wypływa z mgły ta kolej, której przecież nie było. Jej trasa biegła łukiem w kierunku południowowschodnim. Odchodząc na wysokości przystanku Gdańsk-Lotnisko od głównej arterii miasta, przecinała przyczółkami zerwanych mostów ulicę Grunwaldzką, Wita Stwosza, Polanki, biegła następnie pod lasem obok kościoła Zmartwychwstańców, przechodząc w głębi jar przekopu, dalej mijała cmentarz brętowski, przeskakiwała znów zerwanymi filarami wiaduktu szosę wiodącą do Rębiechowa i niespełna pół kilometra dalej, na wysokości szpitala czubków, wchodziła w jeszcze głębszy jar, zaraz za miejscem, w którym Strzyża przepływała pod nasypem wąsko sklepionym tunelem. Tam uciekała dalej w nie znane nam terytorium, wiedzieliśmy tylko, że tak samo jak tu zerwane mosty towarzyszą jej nieodmiennie z uporem niezrozumiałej logiki. Trudno zresztą było zrozumieć, dlaczego pośród tylu zerwanych mostów ocalały tylko te, które dzisiaj były zupełnie nieużyteczne, jak ten pomiędzy kościołem proboszcza Dudaka a brętowskim cmentarzem, fantastycznie wysoki, łączący nad przekopem brzegi skarpy porośniętej trawą, żarnowcem i dzikimi malinami.
Ale wtedy nie był to najważniejszy problem. Czekaliśmy na Weisera usadowieni w pustej krypcie, która ukryta w zaroślach pokrzyw i paproci stanowiła świetną kryjówkę. Szymek nie odrywał oczu od okularów lornetki, a my leżeliśmy na brzuchach, przeżuwaliśmy źdźbła trawy i od czasu do czasu ktoś odzywał się leniwie pośród brzęczenia os i trzmieli. Upał z wolna przedostawał się także i tu, do wnętrza krypty, tak, że zapach zbutwiałej wilgoci i chłodnego, cementu mieszał się coraz bardziej z duszną wonią kwiatów. Słońce było coraz wyżej i gdzieś koło południa Szymek odkładając lornetkę powiedział, że leżymy tutaj właściwie nie wiadomo po co, bo skoro Weiser nie pojawił się do tej pory, pewnie już nie przyjdzie. A może w ogóle poszedł, nie tędy. Może ominął to miejsce, idąc przez kamieniołomy i górę, którą nazywaliśmy wulkanem przez jej stożkowaty kształt i wklęsły szczyt? A może siedzi teraz w krzakach żarnowca na lotnisku i czeka z Elką na lądujący samolot? Wszystko przecież było możliwe. Nic nie było nieprawdopodobne. Pewnie dlatego pomyślałem wówczas, że za chwilę usłyszymy zza wzgórza stukot żelaznych kół, przeciągły świst gwizdka i w kłębach pary, pośród syku i zgrzytu ukaże się naszym oczom lokomotywa prowadzona przez Weisera w kolejarskiej czapce. Zatrzyma maszynę, zeskoczy po stromych szczeblach żelaznej drabinki i pokiwa na nas ręką, żebyśmy wsiadali, bo zaraz odjeżdża dalej. Tłoki zadudnią w przyspieszonym rytmie, para zahuczy w zaworach i ruszymy przed siebie, aż za Strzyżę i ostatni zerwany most z czerwonej cegły, tam gdzie muszą być w końcu prawdziwe tory i zwrotnice. Wierzyłem wtedy, że nasyp prowadzi do takiego miejsca i wyobrażałem sobie, jak jedziemy z Weiserem, napotykając nieczynne stacyjki, zardzewiałe semafory i zarośnięte zielskiem budki dróżników, a Weiser, jak kapitan statku, posyła mnie na oko, żebym uważał na podstępne i niewidoczne spod kęp wybujałej trawy rozjazdy, od których rozgałęziają się zdradziecko ślepe tory. Wszystko opowiedziałem na głos, nie wiem właściwie dlaczego, a jednak nikt nie roześmiał się ani nie uważał, że jest to głupie. Cóż w końcu znaczyły zerwane mosty i nie istniejące szyny wobec możliwości Weisera? Jego lokomotywa mogłaby z powodzeniem zajechać tutaj w kłębach pary i zabrać nas w podróż w nieznane. Lecz on sam nie nadchodził i czas zaczynał dłużyć się okropnie.