– Nie – odpowiedział Weiser – dlaczego miałbym być?
– To skąd wiesz to wszystko – dodała szybko.
– Wiem od dziadka – wyjaśnił równie prędko. – Mój dziadek jest największym na świecie filozofem, ale nie pisze książek.
Tak, zdaje się, skończył tę odpowiedź Weiser, niczego chyba nie ominąłem, niczego, co dzisiaj dla mnie byłoby istotne, ale gdy przypominam sobie tę odpowiedź, to czuję takie same ciarki biegające po plecach jak te, kiedy Ił podnosił czerwoną sukienkę Elki w krzakach żarnowca albo, kiedy Weiser poskromił czarną panterę lub, kiedy w piwnicy nieczynnej cegielni zrobił to, od czego włosy stawały nam na głowie. Nie wiedziałem, czy dziadek Weisera oprócz szycia na maszynie zajmował się jeszcze czymkolwiek, a w szczególności filozofią. Więc jak to było?
W oliwskiej katedrze Weiser pokazał nam gotyckie
sklepienia i wielkie organy, objaśniając, do czego służą aniołom mosiężne trąby, trochę podobne do szabel, bo wykrzywione i długie. A kiedy stanęliśmy na mostku w parku, żeby popatrzeć, jak odbijają się w umykającej spod naszych stóp wodzie wieże katedry, obok starego spichlerza, Elka zapytała go, czy okoń, który pomykał między wodorostami, może coś powiedzieć. Było to głupie pytanie, akurat w stylu Elki, bo niby dlaczego okoń miałby coś mówić, na każdej prawie lekcji przyrody M-ski tłumaczył, że mamy siedzieć cicho jak ryby, a jeśli już nawet, to do kogo ten okoń połyskujący w słońcu miałby mówić – do nas, czy też cło swoich rybich krewnych – tak pomyślałem wówczas, ale Weiser odpowiadał z całą powagą. Opowiadał właściwie, a nie odpowiadał, i znów było o dziadku, największym filozofie, który przed wojną wcale nie zajmował się krawiectwem, tylko jeździł po wsiach jako wędrowny szklarz i gdy zarobił już dużo pieniędzy, to szedł w góry i rozmawiał tam ze wszystkim, co stworzył Bóg – ptakiem, kamieniem, wodą, rybą, obłokiem, drzewem i kwiatem. Tak było według słów Weisera, a ja stałem oparty o sękatą poręcz mostu rozdziawiając, jak się to mówi, gębę, stałem i spoglądałem na niego, to znowu na widniejące za wieżami katedry stoki Pachołka, bo przecież nigdy wcześniej nie byłem w prawdziwych górach i jeśli Weiser mówił, że jego dziadek w tych górach spędzał nieraz pół roku, to dla mnie było tak, jakbym widział pana Weisera pośród bukowych drzew na tej właśnie górze, z uchem przytkniętym do ziemi albo strumienia, bez drucianych okularów i centymetra przewieszonego przez szyję. Tak. Dzisiaj niczego nie jestem pewny, być może, Weiser zmyślił tę historię z dziadkiem od początku do końca, ale nawet, jeśli zełgał w sobie tylko wiadomym celu, to obraz ten, obraz pana Weisera z uchem przytkniętym do ziemi na wzgórzu Pachołek, za katedrą jest jednym z najpiękniejszych, jakie darowało mi życie.
A później dwójką pojechaliśmy do Wrzeszcza i Weiser wysiadł specjalnie po to, żeby pokazać Elce jeszcze jeden dom, tym razem nie filozofa, ale Schichaua, który przed wojną, kiedy ta część miasta nazywała się Langfuhr, był właścicielem stoczni i musiał mieć pewnie strasznie dużo pieniędzy, bo dom był rzeczywiście ogromny, miał kilka wejść i okrągłych wieżyczek, które Elce podobały się najbardziej. – Zupełnie jak w bajce – śmiała się do Weisera, pokazując palcem wieżyczkę z oknem. – Tam chciałabym mieszkać pilnowana przez smoki, a ty byś przyszedł i uwolnił mnie z rąk złego czarnoksiężnika, albo nie, ty byś najlepiej był Merlinem i męczył mnie okropnie, zamieniał w żabę albo ropuchę, albo w pająka, a ja bym strasznie płakała i nikt by mnie nie uwolnił – i Elka paplała swoje trzy po trzy, Weiser nie mówił nic, a ja zastanawiałem się, dlaczego taki Schichau i jemu podobni bogacze budowali takie dziwne domy. Na co im były te niepraktyczne wieżyczki, te zawijasy, esy-floresy, te szpiczaste zakończone dachy, balkoniki i galeryjki i pomyślałem wtedy, że to pewnie z nudów, bo kiedy M-ski na lekcjach przyrody opowiadał nam o wyzysku i walce klasowej, to właśnie tak wyrażał się o bogaczach, że z nudów robili najgorsze rzeczy, strzelali do robotników, zabierali im żony i córki i w ogóle byli zdegenerowani i niemoralni, bo nic nie mieli do roboty. Na szczęście nie musze dzisiaj przypominać, co M-ski uważał za dobre i moralne, ale wtedy wyobraziłem sobie Schichaua, jak siedzi w swoim gabinecie, gruby, tłusty, zlany potem, pali cygaro, a za oknem Jaśkową Doliną, bo tak się ta ulica domów z wieżyczkami niewinnie nazywa, za oknem, więc maszerują nasi ojcowie i śpiewają „Gdy naród do boju wyruszył z orężem", a pan Schichau podnosi palcami grubymi jak serdelki słuchawkę złotego telefonu i wzywa policje, bo on, pan Schichau ma już dosyć wrzasków za oknem swojej willi i czas z tym zrobić porządek. Nasi ojcowie nigdy wprawdzie nie maszerowali przed domem pana Schichaua Jaśkową Doliną i nie śpiewali „Gdy naród do boju", ale w siedemdziesiątym roku szli obok komitetu partii i śpiewali „Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie, których dręczy głód". A Piotr wyszedł na ulice zobaczyć, co się dzieje i dostał kulą w głowę. Ale to inna historia, całkiem już z Weiserem nie związana.
Spod domu Schichaua wróciliśmy na przystanek tramwajowy i Weiser zawiózł nas do Gdańska. Do dzisiaj zastanawiam się, czy taką marszrutę mieli zaplanowaną, czy też zmienił coś ze względu na moją obecność? A może w ogóle nie było żadnej marszruty, żadnego planu i po prostu Weiser włóczył się tego dnia z Elką tak sobie, żeby jej coś pokazać, dla zabicia czasu? Nie wierzę w to za bardzo, nie mam jednakże sensownej odpowiedzi. Podobnie nie wiem, skąd Weiser czerpał swoje wiadomości, które zwłaszcza wtedy wydawały mi się przerażająco głębokie. Bo kiedy pokazywał nam budynek Poczty Polskiej, to nie mogłem wyjść z podziwu, skąd on to wszystko wie. – O, tutaj stała niemiecka pancerka – pokazywał ręką. – A tutaj atakowali żołnierze miotaczami ognia, a tam dalej stały ckm-y, a stąd, w tym miejscu z dachu zleciał niemiecki żołnierz trafiony przez pocztowca w głowę, a tędy ich wyprowadzali – i mówił to wszystko bardzo swobodnie, jakby tu był na miejscu i widział własnymi oczami pancerkę, miotacze ognia i ckm-y. A kiedy byliśmy na Długim Targu, opowiedział nam, w którym miejscu, stał Parteigenosse Gauleiter Forster, kiedy obwieszczał przyłączenie naszego miasta do Tysiącletniej Rzeszy. Tego przecież nie mógł dowiedzieć się od dziadka ani z żadnego podręcznika historii, bo historycy, nawet najbardziej skrupulatni, nie zajmują się takimi sprawami. I żaden z nich słowem nie wspomina, w jakim miejscu Fryderyk Wielki polując w oliwskich lasach zatrzymał się dla odpoczynku. Już wtedy, siedząc w sekretariacie szkoły, wiedziałem, że Weiser ze szczególnym upodobaniem tropił niemieckie ślady, ale co było tego przyczyną, nie mogłem dociec ani wtedy, ani teraz, gdy przypominam sobie jego zbiór znaczków albo skład broni w nieczynnej cegielni i wybuchy w dolince za strzelnicą. Bo zardzewiały schmeiser, który podarował nam na brętowskim cmentarzu, kiedy Szymek miał rozpoczynać egzekucję i którego nie mogliśmy odżałować po ucieczce wariata w żółtym szlafroku, ten schmeiser to był pożałowania godny odpadek z jego kolekcji, jak okazało się później, kiedy wytropiliśmy Weisera i Elkę w ich kryjówce.
Tymczasem z Długiego Targu wróciliśmy do tramwaju i gdy trzęsący się wóz unosił nas w kierunku Wrzeszcza, myślałem znowu o nowej piłce Piotra, podaniach Szymka i o tym, czy jeszcze tego dnia będziemy grać po południu na murawie obok pruskich koszar.
I rzeczywiście – graliśmy tego popołudnia, tylko, że nie był to zwyczajny mecz, bo gdyby był zwyczajny tak jak wszystkie i gdyby nie wiązał się z Weiserem, nie wspominałbym o nim. Ale po kolei. Kiedy ja włóczyłem się z Weiserem i Elką, chłopcy grali na murawie obok pruskich koszar, rozkoszując się uderzeniami w prawdziwą, skórzaną piłkę. To od niej właśnie zaczęły się nieszczęścia tego dnia, jeszcze raz powtórzę, żeby nie było wątpliwości – nieszczęścia tego dnia, a nie nieszczęścia w ogóle. Na boisko gdzieś po godzinie gry przyszli wojskowi. Jasne, że nie żołnierze w mundurach, tylko chłopacy, których ojcowie byli wojskowymi i którzy mieszkali w nowych blokach za koszarami. Zgrywali ważniaków, a przede wszystkim byli od nas trochę starsi i lepiej ubrani. Pewnie dlatego, że ich matki miały pralki i własne łazienki, nie to, co nasze, bo u nas, jak wspominałem, była jedna łazienka na całe piętro, a pralkę miał wtedy tylko ojciec Leszka Żwirełły. Więc tamci byli ważniakami, ale takiej piłki jak my też nie mieli i oczy im rozbłysły pożądliwie. Najpierw stali z boku i patrzyli, jak rozgrywamy piłkę i co chwila przeszkadzali, rzucali kamykami albo śmiali się głośno, że niby po co nam taka piłka, skoro nie umiemy grać, pokrzykiwali, że lepiej dadzą nam zwykłą szmaciankę, bo szkoda dobrej piłki na nasze nogi. To rozeźliło Szymka, bo podszedł do ich herszta i powiedział, żeby zagrali z nami, to zobaczymy. Ale tamci byli sprytni. – Zgoda – odpowiedzieli – ale jak przegracie, to piłka nasza. – Nasi zgodzili się i Piotr też się zgodził, bo tu nie chodziło tylko o piłkę, ale o honor, jak na wojnie.