Литмир - Электронная Библиотека
A
A

A pod wieczór siedzieliśmy na ławce pod kasztanem i Piotr zastanawiał się, co by było, gdyby czarna pantera nie była oddzielona od Weisera żelaznymi kratami. – Byłoby jak w cyrku – twierdził Szymek, tam dzikie zwierzęta też słuchają człowieka, a nawet dotykają go i jedzą z ręki. Ale ja powiedziałem, że Weiser nie jest przecież treserem, nie ma długich, lśniących butów ani bicza, ani białej koszuli z muszką, no i nie ćwiczy czarnej pantery codziennie. To trzeba wyjaśnić, co do tego zgodziliśmy się, bez sprzeciwów i wpadliśmy na pomysł, żeby jeszcze raz wypróbować Weisera, może na innym zwierzęciu i niekoniecznie w zoo. Nie wiedzieliśmy tylko, że przez następne dni Weiser będzie znów chodził swoimi drogami, a nasze wątpliwości są zupełnie nieistotne dla kogoś takiego jak on. Z bramy wyszła matka Elki i zatrzymała się na chwilę. – Co tak siedzicie chłopcy – mówiła z wyrzutem w głosie. – Poszlibyście lepiej do kościoła, dzisiaj proboszcz odprawia nabożeństwo, co? – Zanim jednak odeszła brukowaną kocimi łbami ulicą w stronę kościoła Ojców Zmartwychwstańców, powiedziała nam jeszcze, że wczoraj widziano nad zatoką ogromną kometę i nic dobrego czekać nas nie może.

Tymczasem woźny zaparzył kawę i wniósł dzbanek do gabinetu dyrektora. Zadzwonił telefon i kiedy usłyszałem zmęczony głos M-skiego, który podniósł słuchawkę, znieruchomiałem. – Tak, panie Heller – mówił M-ski. – Pana syn jest tutaj z nami, zaraz, oddaję słuchawkę towarzyszowi dyrektorowi - i dalej mówił już dyrektor, a właściwie nie mówił, tylko odpowiadał na pytania mojego ojca. -Ależ nie – wyjaśniał uprzejmym głosem – pański syn nie jest o nic oskarżony, to tylko przesłuchanie przez naszą komisję, działamy w oparciu o polecenie prokuratora, nie, nie, my nie oskarżamy pana syna o spowodowanie wypadku, śledztwo jednoznacznie wskazuje na tego Weisera, my musimy tylko wyjaśnić wszelkie okoliczności tragedii, niech pan to zrozumie, wszelkie okoliczności! -Ale ojciec widocznie nie dawał za wygraną, bo dyrektor mówił dalej jeszcze głośniej niż przed chwilą: – Dlaczego pan się denerwuje, nie widzę powodów do składania skarg, gdziekolwiek. To nie jest bezprawne przetrzymanie. Niech pan się lepiej zastanowi, panie Heller, dlaczego on chodził tam bez niczyjej wiedzy, w końcu pańskiemu dziecku groziło poważne niebezpieczeństwo, a pan jako ojciec nie zrobił nic, żeby… – I tu dyrektor przerwał na dłuższą chwilę, a ja domyśliłem się, że to był jeden z cholerycznych wybuchów mojego ojca, który zazwyczaj spokojny, jeśli już wpadał w gniew, to nie liczył się z niczym i z nikim. Żałowałem nawet, że nie ma go tu z nami, bo zobaczyłem nagle M-skiego wylatującego przez okno, dyrektora wiszącego na swoim krawacie u sufitu, a tego w mundurze rozpłaszczonego na drzwiach gabinetu i jakoś dziwnie dobrze zrobiło mi się wokół serca, gdy pomyślałem o tym wszystkim. A ojciec jeszcze nie skończył, bo dyrektor chrząkał tylko do słuchawki i wiercił się pewnie na swoim fotelu i drugą wolną ręką poprawiał chyba węzeł swojego krawata, gdy wreszcie przerwał ostro: – Nie, to wykluczone, szkoła jest zamknięta aż do zakończenia przez nas pracy – i powiedział jeszcze (pamiętam to dobrze) – żegnam, panie Heller. Zupełnie jak na filmie albo w książce – żegnam, panie Heller i słuchawka klapnęła na widełki.

Na dworze było już ciemno, przy ulicy rozbłysły latarnie. Ich blask wpadał do sekretariatu i zanim woźny przekręcił wyłącznik, siedzieliśmy w żółtobladym snopie światła jak dewotki w kościele po dawno skończonym nabożeństwie, A ja zastanawiałem się, dlaczego Weiser nie miał rodziców i mieszkał tylko ze swoim dziadkiem. Nigdy, ani wtedy, ani później, nie dowiedziałem się, kim był jego ojciec lub matka. Być może człowiek, który mieszkał pod jedenastką i zajmował się krawiectwem był tylko jego przyszywanym dziadkiem, nawet niekoniecznie kimś z rodziny. Tylko że nikt nie mógł tego wyjaśnić, ani wtedy, ani później, kiedy po latach nie bez podstępu udało mi się przejrzeć szkolne papiery Weisera i kiedy dotarłem również do odpowiednich dokumentów w archiwum Urzędu Miejskiego. Stare dzienniki lekcyjne były już wówczas skasowane, ale pozostały arkusze ocen, gdzie wyblakłym atramentem zapisano – nazwisko: Weiser; imię: Dawid; ur.: 10.09.1945. Rubryka miejsca urodzenia podzielona na dwie części, wojewódzką i powiatową, była nie wypełniona i tylko na dole ktoś dopisał kopiowym ołówkiem – Brody, a w nawiasie widniało jeszcze – ZSRR, W rubrykach – ojciec – matka – ta sama ręka postawiła najpierw atramentem poziome kreski, a później musiała dopisać, też kopiowym ołówkiem – sierota. I dalej tym samym charakterem pisma naniesiono informację – opiekun prawny: A. Weiser, zamieszkały – i tu podany był nasz adres, to znaczy adres naszej kamienicy z numerem mieszkania Weisera. Dzisiaj, kiedy to wszystko wyławiam z pamięci jak okruszyny bursztynu w brudnej wodzie zatoki, rodzice Weisera wyłaniają się w kształcie dwóch poziomych kresek postawionych atramentem w arkuszu ocen. Bo dział ewidencji ludności Urzędu Miejskiego nie ma na ten temat więcej do powiedzenia. W okienku, które przypomina kasę obskurnego dworca, ręka urzędniczki położyła małą karteczkę, z której dowiedziałem się rzeczy następujących; Abraham Weiser narodowości żydowskiej obywatelstwa polskiego, urodzony w Krzyworówni (ZSRR) w roku 1879 przybył do Gdańska w roku 1946 jako repatriant. W tym roku brak jakiejkolwiek adnotacji o dzieciach, które towarzyszyłyby mu w tej podróży. Dopiero w roku czterdziestym ósmym, a więc w dwa latach później, Abraham Weiser zgłosił, że pod jego opieką znajduje się chłopiec, narodowości polskiej obywatelstwa polskiego, urodzony w Brodach 10.09.1945. Adnotacji o rodzicach chłopca brak, nie ma też żadnych kopii aktu urodzenia dziecka. Abraham Weiser utrzymywał, że dziecko jest jego wnukiem, lecz w rubrykach – rodzice – nie zapisano jakichkolwiek danych o matce lub ojcu chłopca. Dlaczego tak się stało – nikt nie jest w stanie wyjaśnić. Podobnie, jak nie wyjaśniono do tej pory przyczyn zaginięcia dwunastoletniego Dawida Weisera, który prawdopodobnie zginął w lesie brętowskim w sierpniu 1957 roku rozerwany niewypałem. Co do zgonu Abrahama Weisera nie ma żadnych wątpliwości, poświadcza to akt wystawiony przez lekarza szpitala wojewódzkiego, który miał wówczas dyżur – Czy chce pan numer tego aktu – zapytała urzędniczka, widząc jak stoję nadal przy okienku i jak mijają mnie w ciemnym i ponurym korytarzu milczący ludzie, ale ja nie miałem już pytań, a przynajmniej nie do niej ani do nikogo z tych ludzi, którzy nosili w rękach kartki, formularze, podania, odpisy, wyciągi, kopie, nakazy, wezwania, świadectwa i całą makulaturę, w jaką obrasta życie, nawet po śmierci. Nie miałem już żadnych pytań, a raczej miałem wciąż to samo pytanie, kim w końcu był Weiser, bo jeśli nie wnukiem Abrahama Weisera, jeśli nie był jego wnukiem, to dlaczego nosił to samo nazwisko i czy to było jego prawdziwe nazwisko, a także czemu pan Abraham Weiser zgłaszając w dziale ewidencji ludności chłopca i uznając go za swojego wnuka, nie podał, kim byli jego rodzice. Bo przecież, jeśli to był jego wnuk prawdziwy, kość z kości, krew z krwi, to ojciec Dawida musiał być synem Abrahama Weisera lub jego zięciem, matka Dawida była córką Abrahama Weisera lub jego synową, więc musiał przecież znać imiona córki i zięcia lub syna i synowej i nawet, jeśli przykryła ich warstwa piachu lub zmarli od mrozu albo na tyfus, to on musiał wiedzieć, tylko nie chciał tego podać albo chciał podać, ale nie wiedział nic lub niewiele. Tylko, że wtedy Dawid Weiser nie byłby wcale Dawidem, nie byłby jego wnukiem, nie byłby Żydem i nie urodził się w Brodach i nawet niekoniecznie w roku czterdziestym piątym. Tak, wtedy po wojnie, kiedy tysiące ludzi zmierzało ze wschodu na zachód, z południa na północ i z zachodu na wschód, wtedy ginęły papiery i można było podać różne rzeczy, bo nie wszystko można było sprawdzić. Zaginięcia i cudowne odnalezienia były, zdaje się, chlebem codziennym ówczesnych urzędników działu ewidencji ludności i pan Abraham Weiser mógł z powodzeniem twierdzić, że chłopiec jest jego wnukiem, że nazywa się Dawid i nosi to samo nazwisko, co on, tyle tylko, że jest narodowości polskiej, ale to może dlatego, że tamten naród przestał już zupełnie istnieć. Po prostu, kiedy pan Abraham Weiser wypełniał formularz, jego naród zniknął z Europy i dlatego wpisał lub wpisać kazał chłopcu narodowość polską, bo przecież obywatelstwo to jest rzecz drugorzędna w epokach jak ta, którą przeżył gdzieś na południowym wschodzie wśród Ukraińców, Niemców, Rosjan, Polaków, Żydów, Ormian i kogo tam jeszcze – myślałem, wychodząc z ciemnego gmachu urzędu i zobaczyłem raz jeszcze dwie poziome kreski w arkuszu ocen Weisera, te dwie linie pociągnięte jaśniejącym z roku na rok atramentem. I teraz, kiedy to piszę, też je widzę, choć może atrament wyblakł już zupełnie i rubryka – ojciec, matka – wygląda tak, jakby tam nigdy nic nie było napisane.

11
{"b":"100351","o":1}