Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Odprowadziłbym cię, ale nie mam już siły, by wracać samotnie, boję się.

— Nie bój się. Wytrwaj jeszcze te kilka godzin. Jutro rano tu przyjdę.

— To były ostatnie jej słowa, jakie usłyszałem w życiu…

— Cśśś! — chory nagle sam sobie przerwał i uniósł palec do góry. — Taka dziś niespokojna, księżycowa noc.

Zniknął na balkonie. Iwan usłyszał, że korytarzem przejeżdża wózek, ktoś chlipnął czy też jęknął cichutko.

Kiedy wszystko to ucichło, gość wrócił i oznajmił, że do stodwudziestki przybył nowy mieszkaniec. Przywieziono kogoś, kto nieustannie błaga, by mu oddano jego głowę. Obaj rozmówcy przez chwilę milczeli zalęknieni, ale potem odzyskali spokój i powrócili do przerwanej opowieści. Gość już otworzył usta, ale noc rzeczywiście była niespokojna. Na korytarzu stale słychać było jakieś głosy, więc gość zaczął mówić Iwanowi do ucha tak cicho, że to, co opowiedział, znane jest tylko poecie, wyjąwszy pierwsze zdanie:

— W kwadrans po jej wyjściu zapukali do mojego okna…

To, o czym chory szeptał Iwanowi na ucho, bardzo go najwidoczniej wzburzyło. Twarz mu drgała. W oczach trzepotał strach i gniew. Opowiadający wskazywał dłonią kędyś w stronę księżyca, który dawno już zniknął znad balkonu. Dopiero gdy ucichły wszelkie dobiegające z zewnątrz odgłosy, gość odsunął się od Iwana i zaczął mówić nieco głośniej:

— Tak więc późnym wieczorem w połowie stycznia, w tym samym paletku, ale z poobrywanymi guzikami, drżałem z zimna na moim podwórku. Za plecami miałem zaspy, w których zniknęły krzaki bzu, a przed sobą, w dole, moje okienka, w których spoza zasłon słabo przebijało światło. Przypadłem do pierwszego okienka, nasłuchiwałem — w moim pokoju grał patefon. To wszystko, co zdołałem usłyszeć, zobaczyć nie mogłem nic. Postałem tak przez chwilę, a potem zawróciłem do furtki i w zaułek. W zaułku hulała zamieć. Przestraszyłem się psa, który wpadł mi pod nogi, i uciekłem przed nim na drugą stronę ulicy. Zimno i strach, który teraz już mi zawsze towarzyszył, sprawiły, że popadłem w otępienie. Nie miałem dokąd pójść, najprościej, oczywista, byłoby rzucić się pod tramwaj na tej ulicy, którą przecinał mój zaułek. Widziałem w dali te oblodzone pudełka pełne światła, słyszałem ich obmierzły zgrzyt na mrozie. Ale, drogi mój sąsiedzie, cała rzecz polegała na tym, że strach owładnął każdą komórką mego ciała. Bałem się tramwaju zupełnie tak samo, jak przedtem tego psa. Tak, zapewniam pana, że nie ma w tym pawilonie cięższego przypadku niż mój!

— Ależ mógł pan przecież zawiadomić ją — powiedział Iwan, pełen współczucia dla nieszczęsnego chorego. — Poza tym ona przecież miała pańskie pieniądze. Przecież z pewnością je przechowała?

— Z pewnością je przechowała, w to nie wątpię. Ale pan mnie najwyraźniej nie rozumie. Lub też, mówiąc ściślej, nie mam już dawnego daru opowiadania. Zresztą nie bardzo mi go żal, bo nigdy mi już nie będzie potrzebny. Leżałby przed nią — gość popatrzył z przejęciem w ciemność — list z domu obłąkanych. A czyż na taki adres można pisywać listy?… Chory umysłowo!… Pan żartuje, mój przyjacielu! Miałbym ją unieszczęśliwić? Nie, do tego nie jestem zdolny.

Iwan nie znalazł na to odpowiedzi, ale milcząco współczuł swojemu gościowi i cierpiał wraz z nim. A on, umęczony tymi wspomnieniami, kiwał odzianą w czarną czapeczkę głową i mówił tak:

— Biedna kobieta… A zresztą mam nadzieję, że zapomniała o mnie…

— Może pan przecież wyzdrowieć… — nieśmiało powiedział Iwan.

— Mój przypadek jest nieuleczalny — spokojnie odpowiedział mu gość. — Kiedy Strawiński obiecuje mi, że przywróci mnie życiu, nie wierzę mu. To człowiek ludzki i po prostu chce mnie pocieszyć. Nie przeczę zresztą, że czuję się teraz znacznie lepiej. Tak, a więc na czym to stanęliśmy? Mróz, te pędzące tramwaje… Wiedziałem, że właśnie otwarto te klinikę, i poszedłem do niej pieszo przez całe miasto. To było szaleństwo! W polu z pewnością bym zamarzł, ale ocalił mnie przypadek. Zepsuła się ciężarówka, podszedłem do kierowcy, to było ze cztery kilometry za miastem, i kierowca, ku memu najwyższemu zdumieniu, użalił się nade mną. Wóz jechał w tym kierunku. Kierowca zabrał mnie. Szczęśliwie skończyło się na tym, że odmroziłem sobie palce lewej stopy. Wyleczono mi je zresztą. I oto jestem tutaj już czwarty miesiąc. I wie pan co, uważam, że tu jest zupełnie nieźle. Tylko nie trzeba sobie, drogi sąsiedzie, zaprzątać głowy wielkimi planami, niech mi pan wierzy! Ja, na przykład, chciałem przewędrować cały świat. Ale cóż, okazało się, że wypadło inaczej. Widzę stąd tylko bardzo nieznaczny kawałek tego świata. Myślę zresztą, że nie najlepszy jego kawałek, ale, powtarzam, to nie jest takie straszne. Teraz zbliża się lato, Praskowia Fiodorowna mówi, że balkon obrośnie bluszczem. Te klucze bardzo zwiększyły moją swobodę ruchów. Nocami będzie świecił księżyc. Ach, księżyc już zaszedł! Robi się chłodno. Już po północy. Czas na mnie.

— Proszę, niech mi pan powie, jak to było dalej z Jeszuą i Piłatem — poprosił Iwan. — Błagam pana, tak bym chciał się tego dowiedzieć.

— O, nie, o, nie — wzdrygając się boleśnie odpowiedział gość. — Nie mogę myśleć spokojnie o mojej powieści. Natomiast pana znajomy z Patriarszych Prudów zrobiłby to znacznie lepiej niż ja. Dziękuję za rozmowę. Do widzenia.

Nim się Iwan opamiętał, cichutko zadźwięczała zamykana krata i gość zniknął.

14. Chwała kogutowi!

Rimski, jak to się mówi, nie wytrzymał nerwowo i nie doczekawszy się, aż skończą spisywanie protokołu, uciekł do swojego gabinetu. Siedział za biurkiem i patrzył zaczerwienionymi oczyma na leżące przed nim magiczne czerwonce. Dyrektor finansowy miał już zupełną sieczkę w głowie. Z budynku Varietes publika hurmem waliła na ulicę. Nadzwyczaj wyostrzony słuch Rimskiego wyłowił nagle wyrazisty trel milicyjnego gwizdka. Taki gwizd nigdy nie zapowiada niczego dobrego. A kiedy gwizd ów powtórzył się po kilkakroć, kiedy pośpieszył mu w sukurs drugi gwizdek, jeszcze bardziej przeciągły, jeszcze bardziej władczy, kiedy potem dołączyły się do nich głośne śmiechy, a nawet jakieś obelżywe wrzaski, dyrektor zrozumiał od razu, że na ulicy odbywa się jakaś awantura, jakiś skandal, jakaś sprośność. Zrozumiał też, że, ku najwyższemu jego niezadowoleniu, to, co się teraz dzieje, pozostaje w najściślejszym związku z obrzydliwym występem czarnego maga i jego asystentów.

Przewidujący dyrektor bynajmniej się nie mylił. Skoro tylko wyjrzał przez okno, które wychodziło na Sadową, twarz mu się wykrzywiła i nie tyle wyszeptał, ile syknął:

— Wiedziałem, że tak się to skończy!

W silnym świetle jasnych ulicznych latarń zobaczył w dole na trotuarze damę w samej halce i we fioletowych reformach. Co prawda, dama miała jeszcze kapelusz na głowie i parasolkę w dłoni. Wokół owej nieopisanie zażenowanej damy, która na przemian to kucała, to znów usiłowała dokądś biec, kłębił się i chichotał tłum. Chichot tłumu sprawił, że dyrektorowi finansowemu ciarki przebiegły po grzbiecie. Nie opodal damy podrygiwał jakiś obywatel, usiłując zedrzeć z siebie letni paltocik, ale ze zdenerwowania nie mógł sobie poradzić z ręką, która uwięzia w rękawie.

Krzyki i gromkie śmiechy dobiegały także z innego miejsca, mianowicie od lewego podjazdu, i dyrektor zwróciwszy głowę w tę stronę zobaczył inną damę, w różowej kombinacji. Dama owa uciekła z jezdni na chodnik, usiłując ukryć się pod arkadami, ale wysypująca się z teatru publiczność przegradzała jej drogę i nieszczęsna ofiara własnej lekkomyślności oraz umiłowania strojów, wyprowadzona w pole przez firmę bezwstydnego Fagota, marzyła tylko o jednym — żeby zapaść się pod ziemię. Świdrując gwizdem powietrze ruszył ku nieszczęsnej milicjant, a za nim śpieszyli jacyś rozradowani młodzi ludzie w cyklistówkach. To właśnie oni zarykiwali się ze śmiechu i obelżywie pokrzykiwali.

Chudy wąsaty dorożkarz pędem podjechał do pierwszej rozebranej i ściągnął lejce kościstej dychawicznej chabety. Twarz wąsacza uśmiechała się radośnie.

37
{"b":"100349","o":1}