– I co zamierza?
– Chce odnaleźć i zabić tego człowieka.
Charlie oparł się plecami o wezgłowie łóżka. LuAnn przysiadła obok niego. Przejechał wielką łapą po twarzy i pokręcił głową. Spojrzał na nią.
– Co jeszcze mówił?
– Żebyśmy nic nie robili. Mamy uważać na Riggsa i dać mu znać, gdyby tamten facet znowu się pojawił.
– Na Riggsa? Czego od niego chce?
– Podejrzewa, że nie wplątał się w to przypadkowo.
– Sukinsyn – jęknął Charlie.
Spuścił nogi z łóżka, wstał i zaczął się ubierać.
– Co robisz?
– Sam nie wiem, ale coś chyba trzeba zrobić. Ostrzec Riggsa. Skoro Jackson zagiął na niego parol…
Chwyciła go za rękę.
– Mówiąc Riggsowi o Jacksonie, wydasz na niego wyrok śmierci. Jackson się o tym dowie. Przed nim nic się nie ukryje. Wytargowałam Riggsowi bezpieczeństwo, przynajmniej na razie.
– Jak to zrobiłaś?
– Zawarliśmy z Jacksonem układ. Wydaje mi się, że to kupił. Ale z nim nigdy nie wiadomo.
Charlie przerwał wciąganie spodni i spojrzał na nią pytająco.
– Na razie Jackson skoncentruje się na szukaniu tamtego człowieka – ciągnęła LuAnn. – A my, nawet gdybyśmy chcieli, nie możemy go ostrzec, bo nie wiemy, kim jest.
Charlie usiadł na łóżku.
– To co robimy?
LuAnn wzięła go za ręce.
– Ty zabierz stąd Lisę. Wyjedźcie oboje.
– Ani myślę zostawić cię tu samą z tym gościem za miedzą. Nic z tego.
– Zostawisz, Charlie, bo wiesz, że mam rację. Ja dam sobie radę. Ale gdyby on chciał coś zrobić Lisie… – Nie musiała kończyć.
– To może ty z nią wyjedziesz, a ja zostanę?
LuAnn pokręciła głową.
– To na nic. Jeśli wyjadę, Jackson zacznie mnie natychmiast szukać. Na wasze zniknięcie zareaguje spokojniej.
– Nie podoba mi się to. Nie chcę cię opuszczać, LuAnn. Nie w takiej sytuacji.
Otoczyła ramieniem jego szerokie bary.
– Boże, przecież mnie nie opuszczasz. Będziesz się opiekował kimś, kto jest dla mnie najcenniejszy… – Urwała, bo przed oczyma stanęła jej jak żywa twarz Jacksona.
– No dobrze – westchnął w końcu Charlie. – Kiedy mamy ruszać?
– Natychmiast. Pakuj się, a ja pójdę przygotować do drogi Lisę. Jackson niedawno wyszedł, nie przypuszczam więc, że obserwuje dom. Prawdopodobnie myśli, że strach tak mnie sparaliżował, że jestem niezdolna do jakiegokolwiek działania. Prawdę mówiąc, niewiele by się pomylił.
– Dokąd mamy jechać?
– Sam decyduj. Ja nie chcę o niczym wiedzieć. W ten sposób nikt nie wyciągnie ze mnie, gdzie jesteście. Zadzwoń, kiedy będziecie na miejscu, to ustalimy jakiś bezpieczny sposób komunikowania się.
Charlie wzruszył ramionami.
– Nie myślałem, że do tego dojdzie.
Pocałowała go lekko w czoło.
– Poradzimy sobie. Musimy być tylko bardzo ostrożni.
– A co z tobą? Co ty będziesz robiła?
LuAnn wzięła głęboki oddech.
– To, co zagwarantuje nam wszystkim przetrwanie.
– Riggsowi też?
Popatrzyła mu prosto w oczy.
– Zwłaszcza Riggsowi.
– Nie, mamo, nie chcę! – Lisa miotała się w piżamie po pokoju, popatrując gniewnie na LuAnn pakującą w pośpiechu jej bagaż.
– Przykro mi, Liso, ale musisz mi zaufać.
– Zaufać, ha, i kto to mówi! – Lisa spojrzała na nią wyzywająco spod przeciwległej ściany.
– Nie czas teraz na tego rodzaju rozmowy, moja panno.
– A ja nigdzie nie jadę. – Lisa usiadła na łóżku i założyła ręce na piersi.
– Wujek Charlie już czeka, pośpiesz się.
– Jutro mamy w szkole zabawę. Nie można tego odłożyć chociaż na jeden dzień?
LuAnn zatrzasnęła wieko walizki.
– Nie, Liso, nie można.
– Kiedy to się skończy? Kiedy przestaniesz mnie wreszcie ciągać z miejsca na miejsce?
LuAnn przejechała drżącą dłonią po włosach i usiadła obok roztrzęsionej córki, obejmując ją ramieniem. Wyczuła pod ręką drżenie małego ciała. A co to będzie, kiedy Lisa dowie się w końcu prawdy? LuAnn zacisnęła pięść i przyłożyła ją do prawego oka. Puszczały jej nerwy.
– Liso? – Dziewczynka uparcie odwracała wzrok.
– Liso, spójrz na mnie, proszę.
Mała wreszcie posłuchała. Mieszanina gniewu i zawodu malująca się na jej buzi rozdarła Lu Ann serce.
Zaczęła powoli. Jeszcze przed godziną nawet przez myśl by jej nie przeszło, żeby podjąć ten temat. Ale wizyta Jacksona wiele zmieniła.
– Obiecałam, że pewnego dnia, już niedługo, powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć. O mnie, o sobie, o wszystkim. Pamiętasz?
– Ale dlaczego…
LuAnn zakryła córce usta.
– A teraz uprzedzam cię, że kiedy to uczynię, będziesz wstrząśnięta i być może nigdy nie zrozumiesz, dlaczego zrobiłam to, co zrobiłam, ani się z tym nigdy nie pogodzisz. Możesz mnie nawet znienawidzić, możesz pożałować, że jestem twoją matką… – urwała i przygryzła mocno wargę – ale wiedz, że w owym czasie uważałam, że postępuję słusznie. Że robię to dla twojego dobra. Byłam bardzo młoda i naprawdę nie miałam nikogo, kto pomógłby mi powziąć decyzję.
Wzięła córkę pod brodę i uniosła jej głowę. Lisa miała łzy w oczach.
– Wiem, że sprawiam ci ból. Nie chcę, żebyś wyjeżdżała, ale prędzej umrę, niż pozwolę, żeby spotkało cię coś złego. Tak samo wujek Charlie.
– Mamo, ja się boję.
LuAnn chwyciła Lisę obiema rękami.
– Kocham cię, Liso. Ponad wszystko.
– Nie chcę, żeby coś ci się stało. – Lisa dotknęła twarzy matki. – Nic ci nie grozi, mamusiu?
LuAnn zdobyła się na pokrzepiający uśmiech.
– Kotka spada zawsze na cztery łapy, słoneczko. Mamusia też.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY
Nazajutrz LuAnn wstała wcześnie po prawie nie przespanej nocy. Pożegnanie z córką było rozdzierające. Zdawała sobie jednak sprawę, że to jeszcze nic w porównaniu z dniem, w którym wyjawi jej prawdę o swoim życiu, oczywiście, o ile będzie miała po temu okazję. Ale kiedy poprzedniego wieczoru odprowadzała wzrokiem oddalające się światła pozycyjne rangę rovera, spłynęła na nią fala ulgi.
Teraz najważniejsze to znaleźć taki sposób zbliżenia się do Riggsa, który nie wzbudzi w nim jeszcze większych podejrzeń. Gorzej, że czasu jest niewiele. Jeśli wkrótce nie przekaże Jacksonowi jakichś informacji, ten poważnie zainteresuje się Riggsem. Nie chciała, żeby do tego doszło.
Snując te rozważania, rozsunęła kotary w oknach sypialni i wyjrzała na trawnik za domem. Sypialnia znajdowała się na drugim piętrze i roztaczał się z niej wspaniały widok na okolicę. Balkonowe okna prowadziły na taras. Ciekawe, czy to tędy dostał się tu wczoraj Jackson? Alarm antywłamaniowy włączała zazwyczaj tuż przed pójściem do łóżka. Teraz zacznie to może robić wcześniej, wątpiła jednak, by jakikolwiek system bezpieczeństwa stanowił dla tego człowieka przeszkodę. On chyba potrafił wspinać się na mury i przechodzić przez ściany.
Zaparzyła dzbanek kawy w małej kuchence sąsiadującej z garderobą. Potem włożyła jedwabny szlafrok i z parującą filiżanką w ręce wyszła na taras. Stał tam stolik i dwa krzesła, ona przysiadła jednak na marmurowej balustradzie. Rozejrzała się po swoich włościach. Wschodziło słońce i jego złotoróżowe promienie przebijały się przez gęstwę przybranego w barwy jesieni listowia. Ten widok podnosił na duchu… Nie, to niemożliwe! Lu Ann o mało nie spadła z balkonu.
W trawie, w pobliżu miejsca, gdzie chciała wznieść swoje studio, klęczał Matthew Riggs. Trzymał przed sobą wielką płachtę planów i badał wzrokiem ukształtowanie terenu. LuAnn wdrapała się na balustradę i przytrzymując się ceglanej ściany domu, stanęła na palcach, żeby lepiej widzieć. Teraz dostrzegła las wbitych w ziemię palików. Riggs wyciągnął z kieszeni kłębek sznurka i przywiązawszy koniec do jednego z palików, przystąpił do wytyczania zarysu fundamentów budynku.
Zawołała, ale nie usłyszał. Odległość była za duża.
Zeskoczyła z balustrady i nie zawracając sobie głowy wkładaniem butów, w paru susach przecięła sypialnię. Biorąc po dwa stopnie naraz, zbiegła na dół, wypadła na dwór i pognała boso po mokrej od rosy trawie. Jedwabny szlafrok lgnął do ciała, odsłaniając zarysy jej długich nóg.
Zasapana, rozsiewając wokół parę oddechu, zatrzymała się tam, gdzie przed chwilą widziała Riggsa, i ciaśniej owinęła się cienkim szlafrokiem.
Gdzie on się, u licha, podział? Coś nieprawdopodobnego. Paliki są, sznurek jest, a on jakby się pod ziemię zapadł. Patrzyła na te paliki i na przeciągnięty między nimi sznurek, jakby spodziewała się, że wyjawią miejsce pobytu tego, kto je tu rozmieścił.
– Dzień dobry.
Odwróciła się na pięcie. Riggs wychodził spomiędzy drzew z wielkim kamieniem w ręce. Położył go uroczyście pośrodku obwiedzionego palikami miejsca.
– Twój kamień węgielny – oznajmił z uśmiechem.
– Co ty wyprawiasz? – wysapała LuAnn.
– Zawsze biegasz w takim stroju? Zapalenia płuc się nabawisz. – Odwrócił dyskretnie wzrok, bo w tym momencie słońce wychynęło sponad wierzchołków drzew i w jego promieniach cienki szlafroczek stał się praktycznie przezroczysty. Pod spodem nic nie miała. – Nie wspominając już, jak to na mnie działa – mruknął pod nosem.
– Nie co dzień widuję na swoim terenie ludzi wbijających o świcie paliki w ziemię.
– Robię, co mi kazano.
– To znaczy, co?
– Chciałaś mieć studio, no to je buduję.
– Powiedziałeś, że przed zimą nie ma sensu zaczynać. I że musisz załatwić plany i zezwolenia.
– Tak bardzo podziwiałaś moją samotnię, że wpadłem na genialny pomysł wykorzystania tych samych rysunków. To oszczędzi sporo czasu. Mam poza tym znajomości w biurze inspektora budowlanego, a więc możemy przyśpieszyć też proces zatwierdzania. – Urwał i patrzył przez chwilę na drżącą z zimna LuAnn. – Nie musisz mi dziękować.
Objęła się ciasno rękami.
– Nie o to chodzi, chciałam… – Wzdrygnęła się znowu, zmrożona falą zimnego powietrza, która nadpłynęła od lasu. Riggs zdjął grubą kurtkę i zarzucił jej na ramiona.
– Takie bieganie boso po rosie nie wyjdzie ci na zdrowie.
– Nie musisz tego robić, Matthew. Już i tak nadużyłam twojego czasu i cierpliwości.