Jackson patrzył na zdjęcie urodziwej Lu Ann Tyler. Z dwunastu zwycięzców loterii ona najbardziej zapadła mu w pamięć. Było w tej kobiecie coś groźnego – groźnego i nieuchwytnego, co przyciągało Jacksona jak najpotężniejszy magnes świata. Spędził w Rikersville kilka tygodni. Wybrał to miasteczko z jednego prostego powodu: dla wszechobecnej tam biedy i beznadziei. Była to jedna z wielu amerykańskich miejscowości, które w oficjalnych sprawozdaniach wyróżniają się „najniższym poziomem dochodów na głowę mieszkańca”, „stanem zdrowia i poziomem wykształcenia mieszkańców poniżej średniej” oraz „ujemnym wskaźnikiem rozwoju gospodarczego”. Te suche statystyczne określenia mówią niewiele albo zgoła nic o ludziach z krwi i kości, którzy się pod nimi kryją; nie rzucają żadnego światła na szarą egzystencję wielkiej grupy społecznej staczającej się nieuchronnie na dno. O dziwo, Jackson, kapitalista z dziada pradziada, nie miał nic przeciwko temu, żeby przy okazji realizacji swoich planów zrobić dla tych ludzi coś dobrego. Nie wybierał nigdy zwycięzców spośród ludzi zamożnych, chociaż z przekonaniem większości z nich do swojej oferty miałby bez wątpienia mniej kłopotów niż z biedakami, których sobie upodobał.
LuAnn Tyler wypatrzył w autobusie, którym jechała do pracy. Siedział naprzeciwko niej, ucharakteryzowany rzecz jasna, wtopiony w tło – wyleniała broda zarastająca dolną połowę twarzy, porwane dżinsy, brudna koszula, czapeczka z napisem „Georgia Bulldogs” na głowie, okulary z grubymi szkłami na nosie. Z miejsca uderzyła go jej prezencja. Zupełnie nie pasowała do otoczenia, do tych zaniedbanych, zrezygnowanych ludzi, z których najmłodszy zdawał się stać już nad grobem. Przyglądał się, jak bawi się z córeczką, słuchał, jak pozdrawia znajomych i obserwował, jak jej słowa od razu podnoszą każdego zagadniętego na duchu. Prześledził skrupulatnie życiorys LuAnn, od dorastania w nędzy po zamieszkanie z Duane’em Harveyem w przyczepie kempingowej. Odwiedził kilka razy tę przyczepę pod nieobecność LuAnn i jej przyjaciela. Zauważył, że LuAnn stara się utrzymać tam względny ład i porządek. Wszystko, co należało do Lisy, trzymała osobno, w nieskazitelnej czystości. Nie uszło to uwagi Jacksona. Córeczka była całym jej życiem.
Ucharakteryzowany na kierowcę ciężarówki spędził wiele wieczorów w przydrożnym zajeździe, w którym pracowała LuAnn. Obserwował ją bacznie, widział, jak jej sytuacja życiowa staje się z dnia na dzień coraz bardziej rozpaczliwa, dostrzegał przygnębienie, z jakim popatruje na swoją córeczkę, marząc o odmianie losu na lepsze. W końcu wybrał ją do grona garstki szczęśliwców. Było to dziesięć lat temu.
Od lat nie widział jej ani nie zamienił z nią słowa; ale rzadko zdarzał się taki tydzień, w którym by o niej nie pomyślał. Z początku obserwował bacznie jej ruchy, ale kiedy mijały lata, a ona zgodnie z jego instrukcjami przenosiła się z kraju do kraju, obniżył znacznie czujność. Teraz całkowicie znikła z ekranu jego radaru. Z tego, co wiedział, bawiła ostatnio w Nowej Zelandii. Za rok znajdzie ją może w Monako, może gdzieś w Skandynawii, może w Chinach. Będzie się tak przenosiła z miejsca na miejsce, dopóki nie umrze. Do Stanów Zjednoczonych nigdy już nie wróci, tego był pewien.
Jackson urodził się w dostatku, który mu potem odebrano. Musiał zaczynać praktycznie od zera. LuAnn w dniu przyjścia na świat nie miała nic, harowała w pocie czoła za marne centy, nie mając przed sobą żadnych perspektyw, a teraz proszę. Podarował LuAnn Tyler świat. Dzięki niemu stała się kimś, kim zawsze chciała być: osobą inną niż LuAnn Tyler. Jackson uśmiechnął się. Czy on, który tak uwielbiał oszustwo, mógł nie docenić tej ironii losu? Przez większą część swego dorosłego życia udawał innych. LuAnn ostatnie dziesięć lat przeżyła innym życiem, wypełniając wymiary innej tożsamości. Popatrzył w te żywe, piwne oczy, na wydatne kości policzkowe, na długie włosy; przesunął palcem wskazującym po smukłej, jędrnej szyi i pomyślał znowu o tych pociągach i o cudownej kolizji, do której może między nimi pewnego dnia dojść. Oczy mu zabłysły.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Donovan wszedł do swojego mieszkania, usiadł przy stole w jadalni i rozłożył przed sobą wyjęte z nesesera kartki. Z trudem tłumił podniecenie. Trzeba było kilku tygodni, dziesiątek rozmów telefonicznych i olbrzymiej pracy nóg, by zebrać informacje, do których segregowania teraz się zabierał.
Początkowo zadanie, jakie sobie postawił, wydawało się niewykonalne; same liczby skazywały je na niepowodzenie. W roku zniknięcia LuAnn Tyler z lotniska Kennedy’ego w rejsy międzynarodowe wystartowało ponad siedemdziesiąt tysięcy maszyn pasażerskich. W dniu, w którym przypuszczalnie wyleciała, było takich dwieście, czyli dziesięć na godzinę, bo między pierwszą a szóstą rano nie wystartował żaden samolot. Donovan zawęził obszar swoich poszukiwań do kobiet między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia, które opuszczały kraj w dniu konferencji prasowej sprzed dziesięciu lat, w godzinach między siódmą wieczorem a pierwszą po północy. Konferencja prasowa skończyła się o szóstej trzydzieści i Donovan wątpiłby LuAnn zdążyła na samolot o siódmej, ale ten wystartował z opóźnieniem, a on wolał dmuchać na zimne. Miał więc do sprawdzenia sześćdziesiąt lotów i około piętnastu tysięcy pasażerów. Prowadząc swoje śledztwo, dowiedział się, że większość linii lotniczych listy swoich pasażerów przechowuje do wglądu przez pięć lat. Potem są one przekazywane do archiwów. Spodziewał się, że zadanie ułatwi mu to, że w połowie lat siedemdziesiątych większość dokumentacji linii lotniczych skomputeryzowano. Szukając jednak list pasażerów sprzed dziesięciu lat, natknął się na mur. Powiedziano mu, że dane te mogą zostać udostępnione tylko FBI, i to też tylko na podstawie nakazu sądowego.
Miał w Biurze znajomego, który był mu winny przysługę, mógł więc pokonać tę przeszkodę. Nie wdając się w szczegóły i nie wymieniając żadnych nazwisk, Donovan podał koledze z FBI dokładne parametry swoich poszukiwań, łącznie ze wskazówką, że osoba, o którą mu chodzi, podróżowała prawdopodobnie z nowym paszportem i z dzieckiem. To znacznie uprościło sprawę. Owe zawężone kryteria spełniały tylko trzy osoby i miał teraz przed sobą ich nazwiska wraz z ostatnimi znanymi adresami.
Donovan wyciągnął notes i poszukał w nim numeru telefonu firmy o nazwie Best Data, znanej krajowej agencji specjalizującej się w potwierdzaniu zdolności kredytowej. Firma działała od wielu lat i przez ten czas zdążyła zgromadzić potężną bazę danych obejmującą nazwiska, adresy i co najważniejsze, numery ubezpieczenia społecznego. Agencja obsługiwała wiele podmiotów, które potrzebowały takich informacji, w tym liczne banki sprawdzające zdolność kredytową potencjalnego kredytobiorcy. Donovan podał pracownikowi Best Data nazwiska i ostatnie znane adresy osób z listy, a potem numer swojej karty kredytowej, żeby Best Data mogła z niej ściągnąć należność za usługę. Po pięciu minutach miał już numery ubezpieczenia społecznego całej trójki i ich aktualne adresy. Porównał je z informacjami z bazy danych linii lotniczych. Dwie z trzech kobiet zmieniły miejsce zamieszkania, w czym nie było nic dziwnego, zważywszy na ich wiek przed dziesięcioma laty. W tym czasie podjęły prawdopodobnie pracę zawodową i powychodziły za mąż. Trzecia nie zmieniła adresu. Catherine Savage mieszkała nadal w Wirginii. Donovan zadzwonił do biura numerów stanu Wirginia, ale nie mieli tam w spisie numeru telefonu osoby o takim nazwisku, zamieszkującej pod podanym adresem. Niezniechęcony, zatelefonował następnie do Wydziału Pojazdów Silnikowych, podał nazwisko kobiety, jej ostatni znany adres oraz numer ubezpieczenia społecznego, który w stanie Wirginia jest zarazem numerem prawa jazdy. Urzędniczka mogła powiedzieć Donovanowi tylko tyle, że kobieta ta ma ważne wirginskie prawo jazdy. Daty jego wydania ani aktualnego adresu właścicielki nie wolno jej było ujawniać. Wiele tropów, jakie Donovan podejmował w swoim śledztwie, trafiało niestety na mur milczenia ze strony urzędników. Ale wiedział już, że kobieta ta albo mieszka teraz w Wirginii, albo przynajmniej dysponuje prawem jazdy tego stanu. Pytanie tylko, gdzie jej szukać? Miał swoje sposoby na rozwiązywanie takich zagadek, ale postanowił, że najpierw pogrzebie trochę w życiorysie kobiety.
Wrócił do redakcji i ze służbowego komputera wszedł do bazy danych Wydziału Dochodów Osobistych i Deklaracji Majątkowych (PEBES) Zarządu Ubezpieczeń Społecznych w World Wide Web. Jeśli chodzi o metody poszukiwań, Donovan wolał te tradycyjne, ale czasem zmuszony był posurfować trochę po sieci. By uzyskać informacje o danej osobie, wystarczy znać jej numer ubezpieczenia społecznego, nazwisko panieńskie matki i miejsce urodzenia. Donovan dysponował tymi danymi. LuAnn Tyler urodziła się w Georgii, to wiedział na pewno. Jednak trzy pierwsze cyfry numeru ubezpieczenia społecznego Catherine Savage świadczyły, że ta przyszła na świat w Wirginii. Jeśli LuAnn Tyler i Catherine Savage to jedna i ta sama osoba, to Tyler legitymowała się fałszywym NUS. Taki numer nietrudno było sobie załatwić, ale Donovan wątpiłby ta kobieta miała niezbędne do tego dojścia. PEBES rejestruje od początku lat pięćdziesiątych zarobki każdego podatnika, jego składki na fundusz ubezpieczenia społecznego oraz spodziewaną, wynikającą z tych składek wysokość świadczeń po przejściu na emeryturę. Dane te wyświetlane są zwykle przy każdym nazwisku. Jednak Donovan patrzył na pusty ekran. Catherine Savage nie miała żadnej historii pracy zarobkowej. LuAnn pracowała. Ostatnio w zajeździe dla kierowców ciężarówek. Jeśli dostawała tam jakieś wynagrodzenie, pracodawca zobowiązany był odprowadzać od niego podatek oraz składkę na ubezpieczenie społeczne. Albo tego nie robił, albo LuAnn Tyler nie miała numeru ubezpieczenia społecznego. Albo też i jedno, i drugie. Zadzwonił znowu do Best Data i powtórzył cały proces. Tym razem niczego się jednak nie dowiedział. Z punktu widzenia Zarządu Ubezpieczeń Społecznych LuAnn Tyler nie istniała. Nie miała nadanego numeru ubezpieczenia społecznego. Najwyższa pora, by zająć się sprawą poważnie.
Donovan wrócił do domu, otworzył teczkę i wyjął z niej druk numer 2848 Urzędu Podatkowego. Druk opatrzony był nagłówkiem: Upoważnienie i oświadczenie pełnomocnika. Formularz był stosunkowo prosty jak na standardy urzędu podatkowego, ale miał nadzwyczajną moc. Dzięki niemu Donovan mógł uzyskać dostęp do wszelkich poufnych dokumentów podatkowych osoby, którą się interesował. Co prawda, wypełniając go, będzie się musiał minąć troszeczkę z prawdą, ale zamiary miał uczciwe, a więc i sumienie czyste. Poza tym wiedział, że do urzędu podatkowego wpływa rocznie dziesięć milionów próśb podatników o kopie swoich zeznań podatkowych. Istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że ktoś tam będzie tracił czas na porównywanie podpisów. Donovan uśmiechnął się. Szanse na to były jeszcze mniejsze niż na wygranie na loterii. Wypełnił drak, wpisując nazwisko kobiety i jej ostatni znany adres, wstawił numer ubezpieczenia społecznego, podał się za pełnomocnika w sprawach podatkowych, załączył wniosek o przysłanie kopii zeznań podatkowych tej kobiety za ostatnie trzy lata, po czym wysłał to wszystko pocztą.