– Kto ci kazał mnie zabić?
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem. – Chciała go znowu chwycić za nadgarstek, ale tym razem był na to przygotowany i w porę cofnął rękę. – Mówię ci, że nie wiem. Moi klienci nie wpadają pogawędzić przy kawie, kogo mam dla nich sprzątnąć. Zadzwonił do mnie, połowę honorarium wypłacił z góry. Drugą połowę miałem dostać po robocie. Wszystko pocztą.
– Nadal żyję.
– Zgadza się. Ale tylko dzięki temu, że zostałem odwołany.
– Przez kogo?
– Przez tego, kto mnie wynajął.
– Kiedy cię odwołał?
– Byłem w twojej przyczepie. Widziałem, jak wysiadasz z samochodu i odchodzisz. Wróciłem do swojego wozu i wtedy zadzwonił. Było chyba piętnaście po dziesiątej.
LuAnn odchyliła się na oparcie krzesła. Coś jej świtało: Jackson. A więc tak rozprawia się z tymi, którzy nie idą na współpracę.
Romanello, zniecierpliwiony jej milczeniem, pochylił się nad stolikiem.
– Skoro odpowiedziałem na wszystkie twoje pytania, może byśmy tak przeszli do omówienia warunków naszego małego układu.
LuAnn patrzyła na niego przez pełną minutę, zanim wreszcie się odezwała.
– Marny twój los, jeśli się okaże, że mnie okłamałeś.
– Słuchaj, ktoś, kto zarabia na życie zabijaniem, wzbudza zwykle w ludziach trochę więcej strachu, niż ty go okazujesz – powiedział, wlepiając w nią ciemne oczy. Odsunął częściowo zamek błyskawiczny kurtki, odsłaniając znowu kolbę pistoletu. – Nie przeciągaj struny! – W jego głosie pobrzmiewała nuta groźby.
LuAnn zerknęła pogardliwie na pistolet i przeniosła wzrok na twarz mężczyzny.
– Wychowywałam się wśród świrniętych ludzi, panie Tęcza. Pijani wieśniacy dla zabawy mierzyli człowiekowi w twarz z dubeltówki i naciskali spust. Bywało też, że pocięli kogoś tak, że rodzona mamusia go nie poznawała, a potem zakładali się, jak długo pociągnie, zanim wykrwawi się na śmierć. Był jeden taki czarny chłopiec, który skończył w jeziorze bez przyrodzenia, z poderżniętym gardłem, bo ktoś uznał, że zbyt nachalnie przystawia się do jakiejś białej dziewczyny. Jestem przekonana, że przyłożył do tego ręki mój tatuś, ale policja palcem nie kiwnęła. A więc twój pistolecik i twoja gadka zupełnie mnie nie ruszają. Kończmy z tym i wynoś się w diabły z mojego życia.
Groźba szybko ulotniła się z oczu Romanella.
– W porządku – mruknął, zapinając z powrotem kurtkę.
Pół godziny później Romanello i LuAnn wyszli z kafejki. LuAnn złapała taksówkę i pojechała z powrotem do hotelu, gdzie spędziła parę godzin w salonie piękności, by uwiarygodnić historyjkę, jaką uraczyła Charliego. Romanello, pogwizdując cicho pod nosem, ruszył ulicą w przeciwnym kierunku. Miał dzisiaj bardzo udany dzień. Układ, który zawarł z LuAnn, nie był na sto procent pewny, ale przeczucie mówiło mu, że dziewczyna dotrzyma umowy. Zagroził jej, że jeśli najdalej za dwa dni pod wieczór na jego konto nie wpłynie pierwsza rata wynegocjowanej sumy, to dzwoni na posterunek policji w Rikersville. Dziewczyna zapłaci, Romanello był tego pewny. Spokojna głowa.
Chciał to uczcić. Po drodze do domu kupił butelkę chianti. Widział się już w posiadłości, którą wkrótce nabędzie gdzieś daleko stąd. Przez tych kilka lat parania się eksterminowaniem rodzaju ludzkiego uciułał sporą sumkę, ale dotąd zmuszony był ostrożnie czerpać z kasy. Tego by tylko brakowało, żeby do jego drzwi zapukał urząd podatkowy i poprosił o przedstawienie rachunków. Teraz miał ten problem z głowy. Błyskawiczne wzbogacenie się pozwalało człowiekowi odpłynąć poza zasięg fiskusa, i nie tylko. Tak, to był wspaniały dzień – podsumował Romanello.
Nie mógł złapać taksówki, pojechał więc metrem. Tłok był taki, że ledwie się wcisnął do wagonu. Wysiadł kilka stacji dalej i parę minut potem stał już przed drzwiami swojego mieszkania. Przekręcił klucz w zamku, wszedł i zaryglowawszy drzwi, skręcił z butelką do kuchni. Miał już zdjąć marynarkę i nalać sobie lampkę chianti, kiedy rozległo się pukanie. Wyjrzał przez judasza. Pole widzenia wypełniał brązowy mundur pracownika firmy kurierskiej UPS.
– Co jest? – spytał przez drzwi.
– Mam przesyłkę dla pana Anthony’ego Romanella, pod tym adresem. – Pracownik UPS uważnie oglądał pękatą paczkę osiem na jedenaście cali, obracając ją w rękach.
Romanello otworzył drzwi.
– Anthony Romanello?
Kiwnął głową.
– Proszę tu podpisać. – Mężczyzna podał długopis przymocowany łańcuszkiem do elektronicznej podkładki zaciskowej.
– Nie wciskasz mi tu chyba jakichś sądowych nakazów, co? – Romanello uśmiechnął się, kwitując odbiór paczki.
– Za mało mi płacą, żebym to robił – odparł człowiek z UPS. – Mój szwagier z Detroit był doręczycielem sądowym. Jak go dwa razy postrzelili, rzucił to w diabły i poszedł rozwozić pieczywo. To dla pana. Najlepszego.
Romanello zamknął drzwi i obmacał pudełko z cienkiej tektury. Uśmiechnął się szeroko. Druga rata za LuAnn. Uprzedzono go o możliwości anulowania zlecenia, ale jednocześnie zapewniono, że niezależnie od tego, jak się sprawy potoczą, resztę forsy dostanie. Chwila! Już się nie uśmiechał. Przecież wypłata miała zostać wysłana na jego skrzynkę pocztową. Nikomu nie mówił, gdzie mieszka. Ani jak się naprawdę nazywa.
Słysząc szmer za plecami, odwrócił się na pięcie.
Z mroku zalegającego w living roomie wyłonił się Jackson, ubrany tak samo elegancko jak na spotkaniu z LuAnn. Oparł się o drzwi do kuchni i zmierzył Romanella od stóp do głów oczami skrytymi za parą ciemnych okularów. Miał przyprószone siwizną włosy i równo przyciętą bródkę. Jego policzki były mięsiste i obwisłe, uszy czerwone i jakby rozdeptane, jedne i drugie uformowane z lateksu.
– Coś ty, cholera, za jeden i jak tu wlazłeś?
Jackson zignorował to pytanie i wskazał palcem obleczonej w rękawiczkę dłoni na paczkę. – Otwórz.
– Bo co? – warknął Romanello.
– Przelicz pieniądze, czy suma się zgadza. Nie krępuj się, nie poczuję się z tego powodu urażony.
– Słuchaj no…
Jackson zdjął okulary i przewiercił Romanella wzrokiem.
– Otwieraj – powiedział prawie szeptem.
W głosie tym nie było ani śladu groźby i Romanello nie mógł zrozumieć, dlaczego cały w środku dygocze. Mimo wszystko w ciągu trzech ostatnich lat zamordował z premedytacją sześć osób. Nie da się zastraszyć.
Rozerwał szybko opakowanie paczki i jej zawartość wysypała się ze środka. Romanello obserwował sfruwające na podłogę ścinki gazety.
– To ma być zabawne? Jeśli tak, to mnie nie rozśmieszyło. – Łypnął wściekle na Jacksona.
Jackson pokręcił ze smutkiem głową.
– Zaraz po odłożeniu słuchawki zorientowałem się, że trochę za dużo ci powiedziałem i że może to mieć poważne następstwa. Wspomniałem o LuAnn i pieniądzach, a pieniądze, jak ci zapewne wiadomo, potrafią sprowokować ludzi do dziwnych zachowań.
– O czym ty gadasz?
– Panie Romanello, wynająłem pana do wykonania pewnego zadania. Z chwilą anulowania zlecenia nasze drogi się rozeszły. Może ujmę to inaczej: nasze drogi miały się rozejść.
– I rozeszły się. Nie zabiłem jej, tak jak było w umowie, a ty co, makulaturą mi teraz płacisz? Ze mną taki numer nie przejdzie.
Jackson zaczął wyliczać na palcach.
– Przyjechałeś za tą kobietą do Nowego Jorku. Chodziłeś za nią po mieście. Wysłałeś do niej list. Spotkałeś się z nią, i chociaż nie wiem, o czym rozmawialiście, to wszystko wskazywało na to, że o niczym przyjemnym.
– Skąd, u diabła, to wiesz?
– Przede mną niewiele się ukryje, panie Romanello. Naprawdę niewiele. – Jackson założył z powrotem okulary.
– Nie masz żadnego dowodu.
Jackson parsknął śmiechem, na dźwięk którego Romanellowi zjeżyły się włoski na karku. Sięgnął po pistolet, ale nie było go tam, gdzie powinien być.
Jackson, nie spuszczając oczu z ogłupiałej twarzy mężczyzny, pokręcił ze smutkiem głową.
– Straszny ścisk w metrze o tej porze dnia. Prawdziwy raj dla kieszonkowców. Ciekawe, czy coś jeszcze ci nie zginęło.
– Nic mi nie udowodnisz. A do glin nie pójdziesz. Wynająłeś mnie, żebym kogoś zabił. Sam byś się pogrążył.
– Nie mam najmniejszego zamiaru zwracać się do władz. Nie stosując się do moich instrukcji, pokrzyżowałeś mi plany. Przyszedłem poinformować cię, że o wszystkim wiem, że na skutek twojego niewłaściwego zachowania przepadła ci reszta honorarium i że postanowiłem przykładnie cię ukarać.
Romanello wyprostował się na całe swoje sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i zaśmiewając się serdecznie, spojrzał z goryla Jacksona.
– No, skoro chcesz mnie ukarać, to chyba przyprowadziłeś ze sobą kogoś, kto mi tę karę wymierzy.
– Takie sprawy wolę załatwiać osobiście.
– Tej nie załatwisz.
Romanello sięgnął błyskawicznie do łydki i wyprostował się. W prawej ręce trzymał nóż o ząbkowanym ostrzu. Chciał już ruszyć na intruza, ale znieruchomiał na widok jakiegoś urządzenia w dłoni Jacksona.
– Przewaga siły i wzrostu jest często przeceniana, zgodzisz się ze mną? – powiedział Jackson. Dwie strzałki wystrzelone z paralizatora ugodziły Romanella w sam środek klatki piersiowej. Jackson naciskał dalej spust, rażąc go prądem elektrycznym pod napięciem stu dwudziestu tysięcy woltów, doprowadzanym do strzałek cienkimi kabelkami. Tamtego momentalnie ścięło z nóg. Leżał nieruchomo, wybałuszając na Jacksona zdumione oczy.
– Naciskałem spust przez pełną minutę. Teraz przez najmniej piętnaście minut pozostaniesz sparaliżowany, co bardzo ułatwi mi zadanie.
Romanello patrzył bezradnie, jak Jackson klęka obok, ostrożnie wyrywa strzałki z jego piersi, chowa aparat z powrotem do kieszeni, a potem rozpina mu koszulę.
– Imponujące owłosienie, panie Romanello. Zacząłbym wierzyć w cuda, gdyby lekarz przeprowadzający sekcję zwłok wypatrzył w tej gęstwinie dwie małe dziurki.
To mówiąc, Jackson wyciągnął z kieszeni marynarki coś, czego widok do reszty sparaliżował Romanella. Oczy stanęły mu w słup, język skołowaciał. Pomyślał, że to pewnie atak serca. Nie mógł poruszyć ani ręką, ani nogą. W ogóle ich nie czuł. Ale nadal widział wszystko wyraźnie, choć w tym momencie wolałby również oślepnąć. Śledził ze zgrozą metodyczne ruchy Jacksona nakładającego bez pośpiechu igłę na strzykawkę.