Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Niższy mężczyzna włożył klucz i cicho go przekręcił, a potem wycelował lufę w zamek. Trzem gwałtownym kichnięciom towarzyszyły trzy błyski światła; z drewna w okolicy zamka została tylko miazga. Drzwi uchyliły się; zabójcy wtargnęli do środka.

Po chwili ciszy rozległy się stłumione strzały, odgłosy wstrząsów, na chwilę rozbłysło światło. Zatrzaśnięto drzwi, ale zamek nie trzymał i otworzyły się ponownie, a z wnętrza dobiegły gwałtowniejsze odgłosy rozbijania rzeczy i szamotaniny. W końcu zapaliło się światło, ale na krótko, po chwili bowiem lampa z hukiem trzasnęła o podłogę i posypało się szkło. Z gardła rozwścieczonego mężczyzny wydobył się okrzyk.

Obaj zabójcy wyskoczyli z wycelowaną bronią, przygotowani na pułapkę, której, ku ich zdziwieniu, nie było. Dopadli schodów i kiedy zbiegali pędem w dół, otworzyły się drzwi na prawo od zdemolowanego pokoju. Jakiś gość mrużąc oczy wyjrzał na zewnątrz, wzruszył ramionami i schował się z powrotem. W słabo oświetlonym korytarzu ponownie zaległa cisza.

Bourne nie poruszył się, ramieniem obejmował Marie St. Jacques. Trzęsła się cała, głowę wtuliła mocno w jego pierś i łkała cichutko, jeszcze nie całkiem wierząc. Nie spieszył się, poczekał, aż przestanie łkać i zacznie spokojnie oddychać. Wtedy postanowił już dłużej nie czekać – musi sama się przekonać. Zobaczy wszystko i nareszcie zrozumie: musi to w końcu pojąć. Jestem Kainem, jestem śmiercią.

– Chodź – szepnął.

Wyprowadził ja na korytarz kierując się w stronę pokoju, który był jego ostatecznym dowodem. Pchnął wyłamane drzwi i weszli do środka.

Stała bez ruchu, napełniona odrazą, a jednocześnie zahipnotyzowana widokiem. W otwartych drzwiach na prawo majaczyła ciemna sylwetka na tle przygaszonego światła padającego z drugiego pokoju, widoczna dokładniej dopiero, kiedy wzrok przyzwyczaił się do dziwacznej mieszaniny odblasków. Była to postać kobiety w długiej sukni, którą wydymał wiatr dostający się przez otwarte okno.

Okno. Przed nimi na wprost rysowała się druga postać, prawie niewidoczna; jej kształt układał się w plamę majaczącą na tle skąpych świateł dalekiej autostrady. Podobnie jak poprzednia postać, ta również się poruszała, gwałtownie wymachując strzępami materiału, które przypominały ręce.

– O Boże – Marie zamarła. – Zapal światła, Jasonie.

– Nie działają.

Żarówki były tylko w nocnych lampkach; udało im się jedne znaleźć.

Przeszedł ostrożnie przez pokój i dosięgnął lampki, która leżała na podłodze pod ścianą. Ukląkł i zapalił ją. Marie aż się wzdrygnęła.

W drzwiach do łazienki, rozpięta na strzępach zasłony, wisiała jej długa suknia poruszana wiatrem, który nie wiadomo skąd się brał. Kule podziurawiły ją jak sito.

Na tle okna przyszpilona do framugi koszula i spodnie Bourne’a wydymały się od wiatru wpadającego przez roztrzaskane szyby. Biel koszuli naznaczona została kulami w sześciu miejscach – linia biegła na ukos przez pierś.

– Masz swoją wiadomość – powiedział. – Już ją znasz. A teraz lepiej mnie wysłuchaj.

Marie nie odpowiedziała. Podeszła wolno do sukni i wpatrywała się w nią uważnie, jakby nie wierząc w to, co widzi. Obróciła się nagle na pięcie, w jej oczach migotały błyski i kręciły się łzy.

– Nie. To nie tak. To jakaś straszliwa pomyłka! Dzwoń do ambasady!

– Co?

– Rób, co mówię. Już!

– Zastanów się, Marie. Musisz zrozumieć.

– A idź do diabła! To ty musisz zrozumieć! Byłoby inaczej. Na pewno.

– Ale jest tak.

– Dzwoń do ambasady! Weź ten telefon, ten tam, i zaraz dzwoń! Niech cię połączą z Corbelierem. Szybko, na Boga! Jeżeli coś dla ciebie znaczę, to zrób, o co proszę!

Bourne nie potrafił jej odmówić. Jej napięcie udzieliło się i jemu.

– Co mam mu powiedzieć? – spytał idąc do telefonu.

– Najpierw się z nim połącz. Tego właśnie się boję… O Boże, jak się boję!

– Pamiętasz numer?

Podała mu numer: nakręcił i czekał bez końca na telefonistkę. Kiedy się wreszcie dodzwonił, głos telefonistki brzmiał histerycznie, raz się unosił, raz opadał, chwilami nic nie można było zrozumieć. W tle rozlegały się krzyki, ostre komendy wydawane szybko po angielsku i francusku. Po chwili zorientował się, o co chodzi.

Dennis Corbelier, kanadyjski attaché, wyszedł z ambasady po schodach na aleję Montaigne o pierwszej czterdzieści w nocy i został postrzelony w gardło. Nie żył.

– Istnieje druga część wiadomości, Jasonie – wyszeptała zmęczonym głosem Marie wpatrując się w niego. – Teraz wysłucham wszystkiego, co masz do powiedzenia. Istnieje ktoś, kto chce się z tobą skontaktować i próbuje ci pomóc. Wiadomość została przesłana, ale nie do nas, nie do mnie. Tylko do ciebie i tylko ty ją możesz zrozumieć.

22

Mężczyźni wchodzili jeden po drugim do zatłoczonego hotelu „Hilton” na Szesnastej ulicy w Waszyngtonie. Każdy udał się do oddzielnej windy, wjeżdżając o kilka pięter wyżej lub niżej od swojego celu i resztę drogi pokonywał pieszo Nie mieli czasu na spotkanie poza granicami miasta; podobna wpadka nigdy jeszcze się nie zdarzyła. Mężczyźni należeli do Treadstone-71 – i tylko oni pozostali przy życiu. Pozostałych zmasakrowano na cichej, wysadzanej drzewami nowojorskiej ulicy.

Dwie z tych twarzy znane były ludziom, jedna może bardziej niż druga. Pierwsza należała do podstarzałego senatora z Colorado, a druga do generała brygady I. A. Crawforda – inicjały I. A. częściej tłumaczono na Iron Ass [2] niż na Irwin Arthur – który był rzecznikiem prasowym wywiadu wojskowego i stróżem informacji przechowywanych w szufladach wydziału G-2. Dwaj pozostali znani byli chyba jedynie swoim współpracownikom z własnych jednostek. Jeden z nich, w randze oficera, pan w średnim wieku, należał do dowództwa Piątego Okręgu Marynarki i zajmował się kontrola informacji. Czwarty zaś i ostatni mężczyzna miał czterdzieści sześć lat i od dawna pracował w CIA – istny kłębek nerwów podpierający się w marszu laską. Stracił stopę na minie w południowo-wschodniej Azji. W swoim czasie działał tam jako tajny agent w operacji „Meduza’’. Nazywał się Aleksander Conklin.

W pokoju nie było stołu konferencyjnego; w standardowej, dwuosobowej sypialni stało małżeńskie łoże, kanapa, dwa fotele i niski stolik. Wręcz nieprawdopodobne miejsce jak na spotkanie o takiej randze – nie pracowały komputery migotające zielonymi literami na ekranach, nie działały elektroniczne połączenia z centralami w Londynie, Paryżu czy Stambule. W tym zwykłym hotelowym pokoju spotkały się cztery mózgi, które przechowywały tajemnice Treadstone-71.

Senator usiadł po jednej stronie kanapy, a oficer marynarki po drugiej. Conklin osunął się na fotel, wyciągając przed siebie sztywną nogę i ustawiając między udami laskę, natomiast generał brygady Crawford stał z rozognioną twarzą, napinając ze złości mięśnie szczęki.

– Udało mi się skontaktować z prezydentem. – Senator tarł czoło, wyraźnie wyczerpany brakiem snu. – Mamy spotkać się wieczorem. Powiedzcie mi wszystko, co wiecie, każdy z was. Proszę zaczynać, generale. Cóż takiego, na Boga, się stało?

– Major Webb miał o dwudziestej trzeciej wrócić do samochodu czekającego na rogu Lexington i Siedemdziesiątej Drugiej ulicy. Czas mijał, a on się nie pojawiał. O dwudziestej trzeciej trzydzieści kierowca zaniepokoił się, bo miał jeszcze jechać na lotnisko w New Jersey. Sierżant przypomniał sobie adres – chyba dlatego, że miał go zapomnieć – podjechał tam i podszedł do drzwi. Rygle nie były zablokowane i drzwi same się uchyliły; alarmy nie działały. Na podłodze foyer widniała krew, a na schodach nieznana martwa kobieta. Przeszedł korytarzem prosto do gabinetu i znalazł ciała.

– Temu człowiekowi należy się dyskretny awans – odezwał się oficer marynarki.

– A to dlaczego? – zdziwił się senator.

Crawford wyjaśnił.

– Zachował przytomność umysłu i zadzwonił do Pentagonu, nalegając, by go połączono z tajna sekcją łączności. Podał dokładną częstotliwość nadawania, czas i miejsce odbioru i zażądał rozmowy z nadawcą. Nikomu nie pisnął ani stówka, dopóki się ze mną nie połączył.

– Irwin, wsadź go do akademii wojskowej – rzucił ponuro oparty na lasce Conklin. – Sprytniejszy jest od tych pajaców, których tam trzymasz.

– To nie tylko zbyteczne, panie Conklin – zareplikował senator – ale i obraźliwe. Generale, proszę kontynuować.

Crawford wymienił spojrzenie z człowiekiem z CIA.

– Skontaktowałem się z pułkownikiem Paulem McClarenem z Nowego Jorku, wysłałem go tam i przykazałem niczego nie ruszać aż do mojego przyjazdu. Zadzwoniłem potem do Conklina i George’a, i polecieliśmy razem.

– Wezwałem facetów od daktyloskopii z FBI na Manhattanie – dodał Conklin. – Tych, z których usług korzystaliśmy wcześniej i którym można ufać. Nie powiedziałem im, czego szukamy, tylko prosiłem o zdjęcie wszystkich odcisków i przekazanie wyników mnie osobiście. – Agent CIA przerwał wskazując laską na oficera marynarki. – Potem George dał im trzydzieści siedem nazwisk, tylko tych ludzi, których odciski FBI ma w swoich rejestrach. Dostarczyli nam jeden komplet odcisków, którego nie oczekiwaliśmy, nie chcieliśmy… Nie mogliśmy uwierzyć.

– Delty – powiedział senator.

– Tak – potwierdził oficer marynarki. – Podałem im nazwiska wszystkich, którzy – obojętnie jak dawno – poznali adres Treadstone, włączając, oczywiście, nas wszystkich. Pokój przeczesano do czysta; każde powierzchnię, klamkę, szklankę – z wyjątkiem jednej. Pod zasłoną w rogu pokoju leżało kilka zaledwie odłamków rozbitego kieliszka do brandy, ale to wystarczyło. Znaleziono odciski: drugiego i trzeciego palca prawej dłoni

– Czy jest pan całkowicie pewien? – zapytał wolno senator.

– Odciski nie kłamią, panie senatorze – odparł oficer. – Widać je było wyraźnie, a na ściankach utrzymała się nawet wilgoć brandy. Poza osobami w tym pokoju jedynie Delta zna adres na Siedemdziesiątej Pierwszej ulicy.

– Czy mamy absolutna pewność? Ktoś mógł coś niechcący powiedzieć.

– Wykluczone – przerwał generał brygady. – Abbott nigdy by nie wyjawił tego adresu, a Elliot Stevens poznał go dopiero piętnaście minut przed spotkaniem, kiedy zadzwonił z budki telefonicznej. A poza tym, czy człowiek sam się pcha na ścięcie?

[2] Żelazny Zad


71
{"b":"97694","o":1}