Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W chwilę potem mężczyzna został przywiązany do wygniecionego materaca i zakneblowany kawałkiem podartego prześcieradła, którym Jason owiązał mu twarz. Nie ruszy się z miejsca przez kilka godzin, a za kilka godzin Jasona już nie będzie w Zurychu, i to wszystko dzięki uprzejmości spoconego tłuściocha.

Jason spał w ubraniu, więc nie było co pakować, nie miał nic do zabrania poza płaszczem. Włożył go na siebie i wypróbował nogę – trochę późno. W podnieceniu ostatnich kilku minut zupełnie zapomniał o bólu; ale ból pozostał, tak jak i utykanie, choć ani jedno, ani drugie nie uniemożliwiało mu poruszania się. Z ramieniem było nieco gorzej – ogarniał je jak gdyby powolny paraliż: koniecznie musi iść do lekarza. A głowa… o głowie wolał nie myśleć.

Wyszedł na słabo oświetlony korytarz, zamknął za sobą drzwi i stał bez ruchu nasłuchując. Z góry doszedł go wybuch śmiechu; Jason przylgnął plecami do ściany, z bronią w pogotowiu. Śmiech ucichł – był to śmiech pijaka, bezsensowny, głupkowaty.

Pokuśtykał do schodów i trzymając się poręczy zaczął schodzić na dół. Znajdował się na najwyższym piętrze trzypiętrowego budynku – poprosił o najwyżej położony pokój, ponieważ instynktownie przywołał na pamięć „wysoki poziom”. Dlaczego mu to przyszło do głowy? I co to miało znaczyć w kontekście wynajęcia obskurnego pokoju na jedna noc? Kryjówki?

Dość tego!

Znalazł się na podeście pierwszego piętra, cały czas schodząc przy akompaniamencie skrzypienia drewnianych stopni. Gdyby Vermieter wyszedł teraz ze swojego mieszkania na parterze, żeby zaspokoić ciekawość, byłaby to na wiele godzin ostatnia potrzeba, jaką by zaspokoił.

Hałas. Szelest. Krótkie otarcie się delikatnej tkaniny o szorstką powierzchnię. Materiału o drewno. Ktoś się ukrywał na krótkim odcinku korytarza pomiędzy końcem jednych schodów a początkiem drugich. Nie zakłócając rytmu swego kroku wpatrzył się w mrok: w ścianie po prawej stronie było troje drzwi we wnękach, tak samo jak piętro wyżej. W jednej z tych wnęk…

Zrobił jeszcze krok. Nie w pierwszej, pierwsza była pusta, i nie w ostatniej – korytarz kończył się ślepo, nie było tam miejsca na jakikolwiek ruch. A więc druga z kolei, tak, drugie drzwi. Z tej wnęki można było rzucić się naprzód, w lewo czy w prawo, albo pchnąć niczego nie podejrzewającą ofiarę, tak żeby wywinęła kozła przez poręcz i spadła ze schodów.

Bourne skręcił w prawo, przekładając rewolwer do lewej ręki, a prawą sięgając do paska po pistolet z tłumikiem. Dwa kroki przed wnęką wycelował automat, który trzymał w lewej ręce w mrok i jednocześnie obrócił się stając plecami do ściany.

– Was? … – Pojawiło się ramię. Jason wypalił – kula rozerwała dłoń. – Ach! – Postać wychyliła się w szoku, niezdolna złożyć się do strzału. Bourne strzelił ponownie trafiając mężczyznę w udo: ranny padł na ziemię, wijąc się i kuląc. Jason zbliżył się o krok i przyklęknął przyduszając mu piersi kolanem i przykładając broń do głowy. Odezwał się szeptem:

– Czy tam na dole jest jeszcze ktoś?

– Nein! – odparł mężczyzna krzywiąc się z bólu. – Zwei… tylko nas dwóch. Zapłacili nam.

– Kto wam zapłacił?

– Wiesz kto.

– Mężczyzna imieniem Carlos?

– Nie odpowiem. Możesz mnie zabić.

– Skąd wiedzieliście, że tu jestem?

– Chernak.

– On nie żyje.

– Teraz. Ale wczoraj żył. Do Zurychu dotarła wiadomość, że żyjesz. Sprawdziliśmy każdego… wszędzie. Chernak wiedział.

Bourne zagrał.

– Łżesz! – Wcisnął mężczyźnie lufę pistoletu w szyję. – Nigdy nie mówiłem Chernakowi o Steppdeckstrasse.

Mężczyzna znów się skrzywił, odginając szyję do tyłu.

– Może nie musiałeś. Ta hitlerowska świnia miała wszędzie swoich kapusiów. Dlaczego Steppdeckstrasse miałaby być wyjątkiem? Tylko on cię potrafił opisać. Nikt inny.

– Owszem, mężczyzna z „Drei Alpenhäuser”.

– Nigdy nie słyszeliśmy o takim mężczyźnie.

– Co to za „my”?

Facet przełknął ślinę i jego wargi rozciągnęły się w grymasie bólu.

– Biznesmeni… tylko biznesmeni.

– A twój zawód to zabijanie, co?

– Nie powinienem z tobą gadać. Ale nein . Mieliśmy cię wziąć, nie zabijać.

– Dokąd?

– Mieli nam powiedzieć przez radio. Na częstotliwości samochodowej.

– Wspaniale – rzekł Jason bezbarwnym głosem. – Jesteś nie tylko kiepski, ale jeszcze usłużny. Gdzie masz samochód?

– Przed domem.

– Dawaj kluczyki! – Bourne pomyślał, że samochód zidentyfikuje po radiu.

Mężczyzna usiłował się opierać. Odepchnął kolano Bourne’a i zaczął się turlać w stronę ściany.

– Nein!

– Nie masz wyboru. – Jason walnął go kolbą pistoletu w głowę. Szwajcar stracił przytomność.

Bourne znalazł kluczyki – były trzy w skórzanym etui – zabrał mu broń i schował do kieszeni. Była mniejsza niż pistolet Bourne’a i nie miała tłumika, co nadawało wiarygodności zapewnieniom mężczyzny, że mieli Jasona wziąć żywego. Blondyn na górze spełniał rolę czujki i dlatego w razie konieczności postrzelenia ofiary musiał mieć broń z tłumikiem. Głośny strzał mógłby spowodować komplikacje. Szwajcar na pierwszym piętrze go ubezpieczał – jego broń była głównie na postrach.

Ale wobec tego dlaczego pozostał na pierwszym piętrze? Dlaczego nie poszedł za kolegą? Nie czekał na korytarzu? Coś tu nie grało, trudno to było wytłumaczyć względami taktycznymi, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Na ulicy stał samochód, a Jason miał kluczyki.

Nic nie można przegapić. Trzeci rewolwer.

Podniósł się z trudem i znalazł automat, który zabrał Francuzowi w windzie w Gemeinschaft Bank. Uniósł lewą nogawkę spodni i wsunął broń za elastyczną skarpetkę. Tam była bezpieczna.

Zatrzymał się na chwilę, żeby nabrać tchu i złapać równowagę, a następnie ruszył, w stronę schodów, świadom bólu w lewym ramieniu, który coraz szybciej rozchodził się paraliżującą falą. Bodźce przesyłane przez mózg do członków były coraz mniej klarowne. Prosił Boga, żeby tylko mógł prowadzić samochód.

Na piątym stopniu zatrzymał się nagle nasłuchując, tak jak nasłuchiwał zaledwie minutę temu, jakichś odgłosów z ukrycia; szelestu materiału, cichego wciągnięcia powietrza. Cisza. Ranny mężczyzna mógł być nieporadny w sprawach taktycznych, ale powiedział prawdę. Jason pospieszył na dół. Opuści Zurych – jakoś – i znajdzie lekarza – gdzieś.

Bez trudu znalazł samochód. Wyróżniał się na tle nędznych samochodów właściwych dla tej ulicy. Wielki, dobrze utrzymany, z wypukłością w miejscu, gdzie antena była przynitowana do maski bagażnika. Jason podszedł od strony fotela kierowcy i przejechał ręką dokoła szyby przedniej i lewego przedniego błotnika, żeby sprawdzić, czy nie ma alarmu – nie było.

Przekręcił kluczyk, a następnie otworzył drzwi wstrzymując oddech – a nuż się pomylił co do alarmu; nie pomylił się. Siadł za kierownicą, usadowił się wygodnie, szczęśliwy, że wóz ma automatyczną skrzynię biegów. Duży rewolwer za paskiem ograniczał mu ruchy. Położył go na siedzeniu obok siebie i sięgnął do stacyjki zakładając, że kluczyk, którym otworzył drzwi, jest właściwy.

Nie był. Spróbował następnego, ale i ten nie pasował. Uznał, że to kluczyk od bagażnika. A więc ten trzeci.

Ale czy rzeczywiście? Z uporem dźgał otwór, ale kluczyk nie chciał wejść; jeszcze raz spróbował drugiego – blokada, i znów pierwszy kluczyk. Żaden jednak nie pasował do stacyjki! A może sygnały wysyłane z mózgu do ręki, do palców, były fałszywe, może koordynacja ruchów niedoskonała? Do diabła! Spróbuj jeszcze raz!

Z jego lewej strony zabłysło ostre światło, rażąc w oczy, oślepiając. Sięgnął do broni, ale wtedy drugi promień światła strzelił z prawej strony. Drzwi otworzyły się gwałtownie i ciężka latarka z całą siłą wylądowała na dłoni Jasona; czyjaś ręka wzięła z siedzenia broń.

– Wyłaź! – rozkaz dobiegł z lewej, Bourne poczuł na szyi ucisk lufy.

Wysiadł z samochodu, przed oczami miał tysiące białych rozjarzonych kół. Kiedy powoli odzyskiwał zdolność widzenia, pierwszą rzeczą, jaką dostrzegł, była para kółek. Złotych kółek – okulary mordercy, który go ścigał przez całą noc. Mężczyzna odezwał się:

– Podobno według praw fizyki każdemu działaniu towarzyszy równe mu, skierowane przeciwnie – przeciwdziałanie. Zachowanie pewnych ludzi w określonych okolicznościach jest równie łatwe do przewidzenia. W przypadku kogoś takiego jak ty wystarczy rzucić rękawicę – i powiedzieć każdemu z uczestników, co ma mówić, jeśli ulegnie w walce. A jeśli nie ulegnie, to znaczy, że cię mamy. O ile natomiast ulegnie, to zostałeś wyprowadzony w pole, a twoja uśpiona czujność daje ci fałszywe poczucie sukcesu.

– To wielkie ryzyko – powiedział Jason – dla uczestników pojedynku.

– Są wysoko płatni. No i jeszcze jedno: oczywiście nie ma mowy o żadnych gwarancjach, a jednak jakaś gwarancja jest. Enigmatyczny Bourne nie zabija bez wyboru. Nie z delikatności oczywiście, ale z przyczyn znacznie bardziej praktycznych. Ludzie pamiętają, jeśli zostaną oszczędzeni – to przenika do armii wroga. Wyrafinowana taktyka partyzancka zastosowana w warunkach skomplikowanego pola bitwy. Wyrazy uznania.

– Kretyn. – To było wszystko, na co Jason potrafił się zdobyć. – Ale obaj twoi ludzie żyją, jeśli ci o to chodzi.

W polu widzenia Bourne’a pojawiła się następna postać – wyłoniła się z cienia budynku, prowadzona przez niskiego, krępego mężczyznę. Była to kobieta – Marie St. Jacques.

– To on – powiedziała cicho nie spuszczając wzroku.

– Boże… – Bourne z niedowierzaniem potrząsnął głową. – Jak to możliwe, pani doktor? – zapytał podnosząc głos. – Czy ktoś obserwował mój pokój w „Carillonie”? Czy winda była specjalnie zaprogramowana, a inne unieruchomione? Pani jest bardzo przekonywająca. A ja myślałem, że pani wpadnie na wóz policyjny.

– Jak się okazało – odparła – nie było takiej potrzeby. To jest policja.

Jason spojrzał na stojącego przed nim mordercę; mężczyzna poprawiał sobie właśnie okulary w złotej oprawie.

26
{"b":"97694","o":1}