Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– I zapłacono panu za to, prawda? – spytał wiedziony instynktem Jason.

– Tak, ale nic nie powiedziałem. Nigdy się nie spotkaliśmy, nie podałem nikomu pańskiego rysopisu. Z nikim nie rozmawiałem!

– To dlaczego pan się boi? Jestem przecież zwykłym gościem, który czeka, żeby zamówić obiad.

– Błagam niech pan stad wyjdzie.

– Denerwuje mnie pan. I proszę mi lepiej powiedzieć, o co chodzi. Grubas podniósł rękę do twarzy i znów wytarł palcami kropelki potu, które zrosiły mu skórę wokół ust. Przechylił głowę, zerknął na drzwi i ponownie zwrócił się do Bourne’a:

– Może inni coś powiedzieli, może inni wiedza, kim pan jest. Ja już swoje oberwałem od policji, która oczywiście przyjdzie prosto do mnie.

Marie St. Jacques straciła panowanie nad sobą. Spojrzała na Jasona.

– Policja… To była policja – wymknęło jej się.

Bourne przeszył ją pełnym wściekłości wzrokiem, po czym zwrócił się ponownie do zdenerwowanego grubasa:

– Mówi pan, że policja wyrządzi krzywdę pańskiej żonie i dzieciom?

– Nie bezpośrednio, jak sam pan dobrze wie. Ale przez to, że będzie się mną interesowała, inni nie dadzą mi spokoju. Ani mojej rodzinie. Ilu ludzi pana szuka, rnein Herr? I kim oni są? Ja nie potrzebuję panu na to odpowiadać. Nie cofną się przed niczym… śmierć żony czy dziecka to dla nich drobiazg. Proszę… Zaklinam pana na moje życie, niech pan stąd wyjdzie. Nic nikomu nie mówiłem.

– Przesadza pan. – Jason podniósł drinka do ust, dając tym samym znak, że chce zakończyć rozmowę.

– W imię Boże, niech pan tego nie robi! – Mężczyzna pochylił się chwytając za krawędź stołu. – Chce pan, bym udowodnił, że milczałem. Oto dowód: wiadomość rozpowszechniła „Verbrecherwelt”. Wszyscy posiadający jakiekolwiek informacje powinni dzwonić pod numer wskazany przez policję w Zurychu. Utrzymane to zostanie w najgłębszej tajemnicy. Co do tego „Verbrecherwelt” nie będzie kłamać. Wyznaczono wysokie nagrody, policja kilku krajów prześle na nie fundusze przez Interpol. Dawne zatargi z prawem rozpatrzone zostaną w nowym świetle. – Konspirator wyprostował się, znów wytarł usta, jego potężna postać górowała nad stołem. – Taki człowiek jak ja mógłby wiele zyskać na lepszych stosunkach z policją. A jednak nic nie zrobiłem. Mimo gwarancji zachowania ścisłej tajemnicy nic nie zrobiłem!

– A inni? Niech mi pan powie prawdę, bo i tak się dowiem, czy pan kłamał.

– Znam tylko Chernaka. To jedyny facet, z którym rozmawiałem, przyznający się do tego, że pana w ogóle widział. Ale pan o tym wie. To przez niego przekazano mi kopertę. On nie zdradzi się słowem.

– A gdzie jest teraz Chernak?

– Tam gdzie zawsze. W swoim mieszkaniu przy Löwenstrasse.

– Nigdy tam nie byłem. Pod którym numerem?

– Nigdy pan nie był?… – Grubas zamilkł, usta mu się ściągnęły, w oczach pojawił się strach. – Czy pan mnie sprawdza?

– Niech pan odpowie na pytanie.

– Pod trzydziestym siódmym. Zna pan ten adres równie dobrze jak ja.

– No więc rzeczywiście sprawdzam pana. Kto dał kopertę Chernakowi?

Mężczyzna zamarł; jego problematyczna uczciwość została wystawiona na próbę.

– Nie mam pojęcia, i nigdy się nie dowiem.

– Nie był pan ciekaw?

– Oczywiście że nie. Kozioł nie pcha się z własnej woli do kryjówki wilka.

– Kozły stąpają pewnie po ziemi i mają doskonały węch.

– Ale są ostrożne, mein Herr. Bo wilk jest szybszy, zdecydowanie bardziej agresywny. Skończyłoby się na jednym polowaniu. Dla kozła ostatnim.

– Co było w kopercie?

– Już mówiłem, że jej nie otwierałem.

– Ale wie pan, co w niej było.

– Myślę, że pieniądze.

– Myśli pan?

– No więc dobrze, pieniądze. Dużo pieniędzy. Jeżeli coś się nie zgadzało, ja nie miałem z tym nic wspólnego. A teraz proszę, niech pan stąd wyjdzie!

– Na co były te pieniądze?

Tłuścioch patrzył z góry na Bourne’a głośno sapiąc; na jego policzkach błyszczały kropelki potu.

– Zadaje mi pan katusze, mein Herr, ale ja je zniosę. Można to nazwać odwaga nic nie znaczącego kozła, któremu udało się przeżyć. Czytam codziennie gazety. W trzech językach. Pół roku temu zabito człowieka. O jego śmierci donosiły na pierwszych stronach wszystkie gazety.

7

Okrążywszy kwartał uliczek wyjechali na Falkenstrasse i skręcili w stronę Limmat Quai i kościoła Grossmünster. Löwenstrasse położona była po drugiej stronie rzeki, w zachodniej części miasta. Najszybciej można się było tam dostać przez most Münster i Nuscheierstrasse. Jak się dowiedzieli od pary wchodzącej do „Drei Alpenhäuser”, ulice te przecinały się.

Marie St. Jacques milczała zaciskając dłonie na kierownicy tak samo mocno, jak podczas dramatycznych wydarzeń w hotelu „Carillon” ściskała pasek torebki. Najwidoczniej pomagało jej to zachować zdrowa zmysły. Bourne spojrzał na nią ze zrozumieniem.

„…zabito człowieka! O jego śmierci donosiły na pierwszych stronach wszystkie gazety”.

Jasonowi Bourne’owi zapłacono za zamordowanie jakiegoś człowieka, a Policja w kilku krajach przesłała przez Interpol fundusze mające skłonić do mówienia opornych informatorów, żeby rozszerzyć pole poszukiwań. Co oznaczało, że tamten człowiek został zabity…

„Ilu ludzi pana szuka, mein Herr? I kim oni są?… Nie cofną się przed niczym. Śmierć żony czy dziecka to dla nich drobiazg!”

Kim oni są? A wiec to nie policja, lecz jacyś inni ludzie.

Na nocnym niebie rysowały się bliźniacze wieże kościoła Grossmünster; światła reflektorów wydobywały tajemnicze cienie. Jason patrzył na starą budowlę – znał ją, podobnie jak wiele innych, a jednocześnie wcale nie znał. Widział ją już kiedyś, a mimo to patrzył na nią jak gdyby po raz pierwszy w życiu.

„Znam tylko Chernaka… To przez niego przekazano mi kopertę… Löwenstrasse trzydzieści siedem. Zna pan ten adres równie dobrze jak ja”.

Znał ten adres? Czy to możliwe?

Przedostawszy się przez most wjechali w ruchliwe ulice nowszej części miasta. Panował tam tłok. Na każdym skrzyżowaniu samochody szły o lepsze z pieszymi. Czerwone i zielone światła zachowywały się całkiem nieobliczalnie; czasem mijała wieczność, nim światło się zmieniło. Bourne usiłował skupić się na wszystkim… i na niczym. Pomału objawiały mu się zarysy prawdy; jeden tajemniczy kształt wyłaniał się po drugim, a każdy wydawał się bardziej zaskakujący od poprzedniego. Bourne wcale nie był pewien, czy jego umysł cokolwiek jeszcze zdoła wchłonąć.

– Sie! Fräulein. Ihre Scheinwerfer! Und Sie signalisieren. Unrechter Weg!

Podniósł wzrok. Świdrujący ból ścisnął mu żołądek. Obok nich zatrzymał się samochód policyjny. Policjant krzyczał coś przez otwarte okno. Wszystko stało się nagle jasne. Jasona ogarnęła furia. Ta St. Jacques zobaczyła w bocznym lusterku wóz policyjny, po czym zgasiła reflektory i włączyła lewy kierunkowskaz, sygnalizując skręt w lewo, w ulicę jednokierunkową, choć znak na skrzyżowaniu wyraźnie wskazywał, że w tym miejscu wolno skręcać tylko w prawo. Skręcając w lewo i to tuż przed maską samochodu policyjnego, popełniłaby kilka wykroczeń naraz – byłaby wśród nich jazda bez świateł, a może nawet umyślne zderzenie z innym samochodem. Zostaliby zatrzymani, a kobieta miałaby okazję, żeby narobić wrzasku.

Bourne błyskawicznie włączył reflektory i przechylając się nad kolanami dziewczyny zgasił kierunkowskaz; drugą ręką chwycił ją mocno za ramię, dokładnie w tym samym miejscu co przedtem.

– Zabiję panią, pani doktor – rzekł cicho, po czym krzyknął przez okno do policjanta:

– Przepraszam! Jesteśmy trochę skołowani, jak to turyści! Mieliśmy zamiar skręcić w następną przecznicę!

Policjant znajdował się niewiele ponad pół metra od Marie St. Jacques; nie odrywał wzroku od jej twarzy, wyraźnie zdumiony brakiem jakiejkolwiek reakcji ze strony kobiety.

Na skrzyżowaniu zmieniło się światło.

– Niech pani rusza, ale pomału. Żadnych głupstw – powiedział Jason. Przez zamknięte okno machnął ręką do policjanta. – Raz jeszcze przepraszam! – wrzasnął.

Policjant wzruszył ramionami i odwrócił się do kolegi, wznawiając przerwaną rozmowę.

– Kiedy ja naprawdę byłam skołowana – powiedziała dziewczyna. Jej łagodny głos zadrżał. – Tyle tu samochodów… O Boże, złamał mi pan rękę!… Łajdak!

Bourne puścił ją, zaniepokojony jej wybuchem gniewu. Wolał, kiedy się bała.

– Nie myśli chyba pani, że w to uwierzę? – spytał.

– W to, że złamał mi pan rękę?

– Że była pani skołowana.

– Mówił pan, że niedługo mamy skręcać w lewo, więc myślałam tylko o tym, żeby skręcić.

– Na drugi raz niech pani patrzy, co się dzieje na jezdni. – Odsunął się, ale nie spuszczał wzroku z jej twarzy.

– Pan naprawdę zachowuje się jak zwierzę – szepnęła, zamykając na chwilę oczy. Natychmiast je otworzyła, znów ogarnięta trwogą.

Wjechali w Löwenstrasse. Była to szeroka ulica, przy której stały niskie domki z cegły i masywnych belek, wciśnięte między okazy nowoczesnej architektury z gładkiego betonu i szkła. Pełne uroku dziewiętnastowieczne kamieniczki bynajmniej nie traciły w zestawieniu z funkcjonalną nijakością współczesnych budynków. Jason bacznie śledził numery domów: osiemdziesiąt ileś, a dalej coraz niższe numery. Z każdą chwilą rosła liczba starych kamieniczek, natomiast nowoczesne wieżowce mieszkalne stawały się coraz rzadsze, aż wreszcie cała ulica wróciła w zamierzchłe czasy. Teraz ciągnął się wzdłuż niej już tylko szereg schludnych, dwupiętrowych kamieniczek. Ich dachy i okna obramowane były drewnem. Kamienne schodki z poręczami prowadziły do drzwi ukrytych w niszach, omywanych światłem powozowych latarni. Bourne rozpoznał obraz, którego nie mógł znikąd pamiętać. Nie to jednak go zdumiało, lecz co innego; ten szereg domów przywołał inną scenę – bardzo wyraziste wspomnienie innego szeregu kamienic, podobnych w zarysie, a jednak dziwnie odmiennych. Tamte były zniszczone, starsze, bynajmniej nie tak schludne i zadbane… miały popękane szyby w oknach, a z uszkodzonych poręczy sterczało poszczerbione żelazo. Gdzieś dalej, w innej dzielnicy… Zurychu – tak, bo przecież byli właśnie w Zurychu. W niewielkiej dzielnicy, do której prawie nigdy nie zaglądali ludzie nie będący jej stałymi mieszkańcami, i która pozostała w tyle za resztą miasta, ale nie zachowała staroświeckiego wdzięku.

22
{"b":"97694","o":1}