Szofer postawił nasze bagaże przy eleganckiej, patrycjuszowskiej fasadzie budynku z szarego kamienia. Podałem Helen dłoń, pomagając jej wysiąść z samochodu.
«Wiedziałam od początku – burknęła. – Zawsze uczestników konferencji kwaterują w tym hotelu».
«Wygląda całkiem sympatycznie» – bąknąłem.
«0, nie jest tak źle – odparła z przekąsem. – Polubisz szczególnie panujący tam chłód, zimną wodę w kranach i puszkowane fabrycznie jedzenie» – odparła, wręczając kierowcy zapłatę za kurs.
«Myślałem, że węgierskie jedzenie jest przepyszne. Tak wszyscy mówią. Gulasz, papryka, te rzeczy».
Helen wywróciła oczyma.
«Wszyscy, mówiąc o Węgrzech, wspominają o gulaszu. Podobnie jak z Transylwanią – wymienisz tę nazwę, a wszyscy wspominają Draculę. Roześmiała się. – Nie zwracaj uwagi na hotelowe jedzenie. Poczekaj, aż spróbujesz kuchni mojej ciotki lub matki. Wtedy dopiero podyskutujemy o węgierskim jedzeniu».
«Sądziłem, że są Rumunkami» – odparłem i natychmiast pożałowałem swych słów. Twarz Helen stężała.
«Możesz sobie sądzić, co chcesz, jankesie» – powiedziała ozięble i sięgnęła po swoją walizkę, zanim zdążyłem zaoferować jej pomoc.
Hol był pusty i chłodny. Jego ściany pokrywały marmury i złocenia pochodzące z lepszych czasów. Ogólnie jednak wnętrze sprawiało miłe wrażenie i doprawdy Helen nie miała się czego wstydzić. W chwilę później dopiero uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy jestem w komunistycznym kraju. Nad recepcją wisiały na ścianie portrety przywódców państwowych, a uniformy personelu były ciemnoniebieskie i cokolwiek proletariackie w kroju i wyglądzie. Helen zameldowała nas i wręczyła mi klucz do pokoju.
«Ciotka wspaniale wszystko załatwiła – powiedziała z nutą satysfakcji w głosie. – Zostawiła też wiadomość, że przyjedzie tu o dziewiętnastej, by zabrać nas na kolację. Ale najpierw musimy zameldować się na konferencji. O siedemnastej nastąpi oficjalne powitanie uczestników».
Rozczarowała mnie trochę wiadomość, że ciotka Helen nie zabierze nas do siebie na domową, węgierską kolację, gdzie mógłbym przy okazji zobaczyć, jak żyją w tym kraju elity urzędnicze. Natychmiast jednak uprzytomniłem sobie, że w końcu jestem Amerykaninem i nie każde drzwi muszą stanąć przede mną otworem. Mogłem okazać się gościem niebezpiecznym, a w najlepszym razie kłopotliwym. Tak więc powinienem siedzieć cicho jak mysz pod miotłą i sprawiać gospodarzom jak najmniej kłopotów. Cieszyłem się, że jestem w tym kraju i ostatnia rzecz, jakiej chciałem, to sprowadzić na głowy Helen i jej rodziny przykrości.
Mój pokój okazał się czysty i duży, z kilkoma niepasującymi do całości elementami dawnego przepychu. W górnych rogach pokoju widniały rzeźby pulchnych, złoconych cherubinków, a umywalka miała kształt wielkiej, morskiej muszli. Umyłem w niej ręce i spoglądając w lustro, zaczesałem włosy. Odrywając wzrok od wdzięczących się putti, zerknąłem na wąskie, schludnie zasłane łóżko, przypominające bardziej wojskową pryczę. Tym razem mój pokój znajdował się na innym piętrze niż pokój Helen – przezorność jej ciotki? – ale przynajmniej zostawały mi na osłodę niemodne amorki oraz austro-węgierskie wieńce i girlandy.
Helen czekała na mnie w głównym holu i bez słowa wyprowadziła przez wielkie, hotelowe drzwi na szeroką ulicę. Znów miała na sobie jasnoniebieską bluzkę -ja po podróży wyglądałem cokolwiek niechlujnie, podczas gdy ona była odświeżona i w wyprasowanym ubraniu – a włosy upięła na karku w zgrabny węzeł. W drodze na uniwersytet milczała zatopiona we własnych myślach. Nie śmiałem o nic pytać, ale niebawem ona sama przerwała ciszę.
«To dziwne uczucie wrócić tu tak nagle» – powiedziała, odwracając twarz w moją stronę.
«W dodatku z dziwacznym Amerykaninem?»
«W dodatku z dziwacznym Amerykaninem» – odparła tonem, który nie zabrzmiał jak komplement.
Uniwersytet tworzyły okazałe budynki, niektóre z nich przypominały sympatyczną bibliotekę, którą widzieliśmy wcześniej. Poczułem osobliwe drżenie, kiedy Helen wskazała mi cel naszej wędrówki: rozległą, klasyczną budowlę otoczoną na wysokości pierwszego piętra kamiennymi posągami. Zadarłem głowę, by odczytać niektóre imiona napisane po węgiersku: Plato, Descartes, Dante. Wszystkie postaci miały na głowach laurowe wieńce i spowijały je klasyczne szaty. Pozostałe posągi były mi mniej znane: Istvan Szent, Corvinus Matyas, Janos Hunyady. Wszyscy dzierżyli berła lub nosili korony.
«Kogo przedstawiają posągi?» – zapytałem Helen.
«Powiem ci jutro – odparła. – Teraz się pospieszmy. Już po piątej».
Wkroczyliśmy do głównego holu. Dostrzegłem kilkunastu młodych i wyraźnie ożywionych ludzi, z pewnością studentów. Wspięliśmy się po schodach na pierwsze piętro i weszliśmy do rozległej sali. Na chwilę skurczył mi się żołądek. Miejsce wypełnione było profesorami w czarnych, szarych bądź tweedowych garniturach i przekrzywionych krawatach (to muszą być profesorowie – przekonywałem sam siebie), którzy zajadali z małych talerzyków czerwoną paprykę z białym serem, krzepiąc się czymś, co pachniało jak silny medykament. Wszyscy są historykami pomyślałem i aż jęknąłem w duchu. Mimo że pozornie byłem jednym z nich, kurczyło mi się z bojaźni serce. Helen natychmiast otoczył wianuszek kolegów i znajomych. Dostrzegłem, iż w przyjacielskim geście potrząsa dłonią mężczyzny z białą czupryną ufryzowaną a la pompadour, co przypominało pudla. Postanowiłem właśnie podejść do okna i udawać, że podziwiam wspaniałą fasadę majaczącego za szybą kościoła, kiedy Helen złapała mnie za łokieć – czy był to z jej strony rozsądny gest? – i pociągnęła za sobą w tłum.
«To jest profesor Sandor, dziekan wydziału historycznego uniwersytetu w Budapeszcie, a jednocześnie wybitny mediewista» – przedstawiła białego pudla, a ja pośpiesznie wymieniłem swoje imię i nazwisko.
Profesor Sandor zgniótł mi dłoń w żelaznym uścisku i oświadczył, że to wielki honor gościć mnie na tej konferencji. Przez chwilę zastanawiałem się, czy jest bliskim znajomym tajemniczej ciotki. Ku memu zdziwieniu mówił poprawną, choć powolną angielszczyzną.
«Cała przyjemność po naszej stronie – zapewnił mnie gorąco. – Z niecierpliwością czekamy na pański jutrzejszy wykład».
Unikając wzroku Helen, odwzajemniłem się stwierdzeniem, że udział w konferencji to dla mnie wielki zaszczyt.
«Wyśmienicie! – zagrzmiał profesor Sandor. – Darzymy ogromnym respektem uniwersytety w pańskim kraju. Niech nasze dwa kraje zawsze żyją w pokoju i przyjaźni. – Wzniósł na moją cześć toast kieliszkiem wypełnionym trunkiem o zapachu medykamentu. Natychmiast odwzajemniłem jego gest, gdyż w sposób wręcz magiczny taki sam kieliszek znalazł się nagle w mojej dłoni. – Pragniemy jak najbardziej uprzyjemnić panu pobyt w naszym ukochanym Budapeszcie. Proszę tylko bez skrępowania wyrażać swoje życzenia».
Jego ciemne oczy, błyszczące młodzieńczym blaskiem w podstarzałej twarzy i osobliwie kontrastujące z gęstą, białą czupryną przypomniały mi Helen. Odniosłem nagle wrażenie, że polubię tego człowieka.
«Dziękuję, profesorze» – powiedziałem szczerze i Węgier klepnął mnie wielką dłonią w plecy.
«A teraz proszę się ugościć. Proszę jeść, pić, a w międzyczasie utniemy sobie pogawędkę».
Jednak po tych słowach natychmiast zniknął w tłumie, by pełnić swoje inne, rozliczne obowiązki. Natychmiast otoczyli mnie pracownicy wydziału i goszczący na konferencji naukowcy, z których niejeden był młodszy ode mnie. Tłocząc się wokół mnie i Helen, zasypali nas gradem pytań. Mówili po niemiecku, po francusku i w jakimś innym języku, zapewne rosyjskim. Byli tak bardzo ożywieni, serdeczni i przyjacielscy, że stopniowo zaczęło opuszczać mnie zdenerwowanie. Helen przedstawiała mnie z wdziękiem, lecz bez poufałości, wyjaśniając jednocześnie istotę naszych wspólnych badań, mających zaowocować obszerną publikacją w jednym z amerykańskich czasopism naukowych. Otaczali ją pełni entuzjazmu ludzie, zadając wiele pytań po węgiersku. Kiedy ściskała im dłonie, a niektórych dawnych współpracowników całowała jowialnie w policzek, na twarz wystąpiły jej rumieńce. Najwyraźniej nikt o niej tu nie zapomniał. Zresztą jak ktokolwiek mógł to zrobić? – błysnęła mi myśl. Zauważyłem, że na sali przebywa sporo kobiet, starszych lub młodszych od niej, lecz ona wszystkie je przyćmiewa swoją osobą. Była wyższa, bardziej światowa, pewniejsza siebie, o szerokich ramionach i szlachetnym kształcie głowy, na jej twarzy malował się wyraz pewności siebie i lekkiego dystansu. Ognisty trunek zaczynał już krążyć mi w żyłach, więc by nie patrzeć na Helen, zwróciłem się do jednego z pracowników wydziału.
«Czy często organizujecie tu takie konferencje?» – Sam właściwie nie wiedziałem, o co pytam, ale musiałem coś powiedzieć, by oderwać wzrok od Helen.
«0 tak – odparł z dumą mój rozmówca. Był niskim człowiekiem około sześćdziesiątki, w szarej marynarce i szarym krawacie. – Na naszym uniwersytecie odbywa się wiele międzynarodowych imprez tego typu, zwłaszcza teraz».
Zamierzałem właśnie zapytać go, co rozumie przez «zwłaszcza teraz», lecz nieoczekiwanie zmaterializował się profesor Sandor, prowadząc ze sobą przystojnego mężczyznę, który najwyraźniej pałał chęcią poznania mnie.
«Pragnę przedstawić panu profesora Józsefa Gezę. Bardzo chce zawrzeć z panem znajomość».
W tej samej chwili popatrzyła w naszą stronę Helen i ku swemu zdziwieniu zauważyłem na jej twarzy wyraz wielkiego niezadowolenia wręcz odrazy? Natychmiast, jakby idąc mi z odsieczą, ruszyła w naszą stronę.
«Jak się masz, Geza?» – powiedziała, potrząsając chłodno i z rezerwą jego dłoń, zanim ja sam zdążyłem przywitać się z nowym znajomym.
«Miło cię znów widzieć, Elena» – odparł profesor Geza, składając lekki ukłon.
Wyczułem w jego głosie jakiś osobliwy ton. Było w nim trochę szyderstwa, ale też wiele innych emocji. Przez chwilę zastanawiałem się, czy rozmawiają po angielsku jedynie przez wzgląd na moją obecność.
«Też cieszę się, że cię widzę – odparła bezbarwnym głosem. – Pozwól, że przedstawię ci mego kolegę, z którym razem pracujemy w Ameryce…»
«Miło mi pana poznać» – powiedział z czarującym uśmiechem na przystojnej twarzy.